Hue po raz drugi
Hue...! Nazwa, która mówi wszystko specjalistom od historii Wietnamu oraz miłośnikom gry "Battlefield: Vietnam". I chyba tylko im.
To błąd.
Hue, bynajmniej nie największe i nie najstarsze z wietnamskich miast, mieści jeden z ciekawszych i większych zabytków - Cytadelę - pałac ostatniej dynastii wietnamskich królów czy też cesarzy (anglojęzyczna terminologia jest w tym przypadku niejednolita), Nguyenów. Budowana dużym nakładem sił i środków od początków XIX wieku, obejmuje solidny kawał samego miasta (za sporymi murami), a także główny kompleks pałacowy. Jesli chodzi o sam pałac, skojarzenia z pekińskim Zakazanym Miastem narzucają się same - co do skali i monumentalizmu są zresztą całkiem uzasadnione. Rezydencja Ngyuenów nie miała niestety w XX wieku tyle szczęścia, co ostatni dwór Qingów. Lekko nadniszczona w wojnie wietnamsko-francuskiej, stała się sceną brutalnych walk na dużą skalę między Północą a Południem oraz wojskami amerykańskimi, odbijającymi Hue z rąk armii północnowietnamskiej. W konsekwencji wewnętrzna, niedostępna dla zwykłych śmiertelników część mieszkalna pałacu (Purpurowa Forteca, z lubością określana przez przewodnik jako "fortress within a fortress within a fortress") została zrównana z ziemią do fundamentów.
Na szczęście północni Wietnamczycy nie chowali urazy do Hue (a mogliby, zważywszy, że w ostatecznym rozrachunku Amerykanie bitwę o Hue wygrali), i rzucili duże siły na front rekonstrukcji i odbudowy. Spora część "oficjalnych" budynków pałacowych jest odrestaurowana na wysoki połysk, a i we wspomnianej Purpurowej Fortecy widać pierwsze, nieśmiałe oznaki przywracania dawnej świetności. Budynków jeszcze nie ma, ale powstają już nowe bramy i mury... Całość robi spore wrażenie, i z pewnością warta jest odwiedzin, mimo paraliżującego upału i wilgotności.
Korzystając z wynajętego przewodnika, mówiącego dość niezrozumiałym i specyficznym angielskim (nota bene bardzo sympatyczny facet - kiedy zaczęło się go już rozumieć, można było spojrzeć na klasyczną architekturę z wietnamskiego punktu widzenia. Bardzo pouczające), mieliśmy okazję zwiedzić dość dokładnie, choć wybiórczo, nie tylko sam pałac, ale i okoliczny grobik - mauzoleum jednego z królów, a także położoną nad rzeką buddyjską pagodę. Obok pagody znajduje się działający klasztor. Bycie buddyjskim mnichem ma chyba przed sobą niezłe perspektywy, bo po terenie kręciło się naprawdę wielu nowicjuszy. Nota bene, wycieczki po rzece miałyby więcej uroku, gdyby urządzać je replikami wojskowych łodzi patrolowych, a nie pseudo-dworskimi łajbami z blachy. Wówczas przynajmniej klekot diesla nie ujmowałby autentyczności...
Widać też powoli, że przenosimy się coraz dalej na południe (jesteśmy już poniżej 17 równoleżnika, czyli dawnej DMZ między północnym a południowym Wietnamem) - obyczaje w Hue wydają się jakieś bardziej... rozluźnione? W każdym razie po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć młodych Wietnamczyków dających czadu w klubie nocnym z muzyką bynajmniej nie ludową.
PSJ
P.S. Fun fact no 2 - dzięki ekipie polskich konserwatorów zabytków nie tylko nasz przewodnik wiedział, jak wymówić "Kwiatkowski" (do diabła, powiedział to wyraźniej, niż większość swoich angielskich wypowiedzi!), ale też w jednym z pawilonów Cytadeli można odnaleźć pamiątkowe zdjęcie Kwacha z Jolą. Podpowiemy tylko, że należy go szukać w fraucymerze...
To błąd.
Hue, bynajmniej nie największe i nie najstarsze z wietnamskich miast, mieści jeden z ciekawszych i większych zabytków - Cytadelę - pałac ostatniej dynastii wietnamskich królów czy też cesarzy (anglojęzyczna terminologia jest w tym przypadku niejednolita), Nguyenów. Budowana dużym nakładem sił i środków od początków XIX wieku, obejmuje solidny kawał samego miasta (za sporymi murami), a także główny kompleks pałacowy. Jesli chodzi o sam pałac, skojarzenia z pekińskim Zakazanym Miastem narzucają się same - co do skali i monumentalizmu są zresztą całkiem uzasadnione. Rezydencja Ngyuenów nie miała niestety w XX wieku tyle szczęścia, co ostatni dwór Qingów. Lekko nadniszczona w wojnie wietnamsko-francuskiej, stała się sceną brutalnych walk na dużą skalę między Północą a Południem oraz wojskami amerykańskimi, odbijającymi Hue z rąk armii północnowietnamskiej. W konsekwencji wewnętrzna, niedostępna dla zwykłych śmiertelników część mieszkalna pałacu (Purpurowa Forteca, z lubością określana przez przewodnik jako "fortress within a fortress within a fortress") została zrównana z ziemią do fundamentów.
Na szczęście północni Wietnamczycy nie chowali urazy do Hue (a mogliby, zważywszy, że w ostatecznym rozrachunku Amerykanie bitwę o Hue wygrali), i rzucili duże siły na front rekonstrukcji i odbudowy. Spora część "oficjalnych" budynków pałacowych jest odrestaurowana na wysoki połysk, a i we wspomnianej Purpurowej Fortecy widać pierwsze, nieśmiałe oznaki przywracania dawnej świetności. Budynków jeszcze nie ma, ale powstają już nowe bramy i mury... Całość robi spore wrażenie, i z pewnością warta jest odwiedzin, mimo paraliżującego upału i wilgotności.
Korzystając z wynajętego przewodnika, mówiącego dość niezrozumiałym i specyficznym angielskim (nota bene bardzo sympatyczny facet - kiedy zaczęło się go już rozumieć, można było spojrzeć na klasyczną architekturę z wietnamskiego punktu widzenia. Bardzo pouczające), mieliśmy okazję zwiedzić dość dokładnie, choć wybiórczo, nie tylko sam pałac, ale i okoliczny grobik - mauzoleum jednego z królów, a także położoną nad rzeką buddyjską pagodę. Obok pagody znajduje się działający klasztor. Bycie buddyjskim mnichem ma chyba przed sobą niezłe perspektywy, bo po terenie kręciło się naprawdę wielu nowicjuszy. Nota bene, wycieczki po rzece miałyby więcej uroku, gdyby urządzać je replikami wojskowych łodzi patrolowych, a nie pseudo-dworskimi łajbami z blachy. Wówczas przynajmniej klekot diesla nie ujmowałby autentyczności...
Widać też powoli, że przenosimy się coraz dalej na południe (jesteśmy już poniżej 17 równoleżnika, czyli dawnej DMZ między północnym a południowym Wietnamem) - obyczaje w Hue wydają się jakieś bardziej... rozluźnione? W każdym razie po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć młodych Wietnamczyków dających czadu w klubie nocnym z muzyką bynajmniej nie ludową.
PSJ
P.S. Fun fact no 2 - dzięki ekipie polskich konserwatorów zabytków nie tylko nasz przewodnik wiedział, jak wymówić "Kwiatkowski" (do diabła, powiedział to wyraźniej, niż większość swoich angielskich wypowiedzi!), ale też w jednym z pawilonów Cytadeli można odnaleźć pamiątkowe zdjęcie Kwacha z Jolą. Podpowiemy tylko, że należy go szukać w fraucymerze...
Komentarze