Dzień pierwszy - drugie podejście

Lekko odpocząwszy, mogę spróbować uporządkować wrażenia z wczorajszego dnia. Sprzyjają temu okoliczności - obecnie, korzystając z uprzejmości Rodziców (rodziców Ani, gwoli ścisłości), siedzimy w samochodzie kierując się ku kolejnym atrakcjom turystycznym w szeroko rozumianych okolicach Ha Noi. Ale nie uprzedzajmy faktów, o okolicach będzie w następnej notce.

Z uwagi na absolutny chaos drogowy oraz niezbyt chyba rozwiniętą, a na pewno nieprzystępnie oznakowaną komunikację publiczną, najprostszą metodą zwiedzania miasta są własne nogi. Na szczęście w zasięgu krótkiego spaceru znajduje się jedna ze sztandarowych atrakcji, wymienianą na pierwszych miejscach każdego przewodnika, czyli tzw. Świątynia Literatury (zastanawiam się, na ile precyzyjne jest to tłumaczenie wietnamskiej nazwy - Van Mieu...). Cynicznie powiem, że da się w Azji znaleźć świątynie większe, bardziej starożytne czy kapiące od złota. Jednak w hałaśliwym, zatłoczonym od samochodów i skuterow centrum Świątynia wraz z przylegającym do niej mini-parkiem stanowi rzadką oazę spokoju, gdzie nawet od czasu do czasu można dosłyszeć śpiewające ptaki. Sam kompleks pełnił niegdyś podwójną rolę świątyni konfucjańskiej oraz akademii i miejsca przeprowadzania państwowych egzaminów urzędniczych (według modelu chińskiego). Obecnie oczywiście pełni funkcję turystyczną (włącznie z mini-wystawą w duchu "tysiąc lat edukacji wietnamskiej na tysiąclecie*"), chociaż można spotkać pojedynczych Wietnamczyków składających ofiary przed ołtarzem i centralną figurą Konfucjusza.


Świątynia Literatury

Popołudniem, coraz mniej przytomni, a w dodatku lekko skrapiani deszczem - na szczęście przy temperaturze sięgającej 30 stopni stanowi co najwyżej drobną niedogodność - ruszyliśmy na spacer po starym mieście; nie jest to cepeliowy ryneczek, ale duża dzielnica (wielkości całego warszawskiego Śródmieścia?) pełna postkolonialnych i kolonializujących (ponownie - jest takie słowo?) kamienic, na parterze których handel rządzi otoczeniem. Co ciekawe, ulice nadal są mocno "specjalizowane" - jeśli wejdziemy na odcinek, na którym sprzedaje się ubrania, to oprócz ulicznych jadłodajni nie znajdziemy tu żadnej innej rzeczy. Z pewnością jednak nie dostaniemy nawet marnego t-shirta, jeśli na następnym rogu skręcimy w uliczkę handlu częściami skuterowymi. Oczywiście dodajmy sobie do obrazu masy skuterów (rower nie jest już popularnym środkiem komunikacji), nieco samochodów, sporo pieszych... i absolutny brak jakichkolwiek chodników. Wszystko i wszyscy, nie wyłączając kilkuletnich dzieci, przewala się po wąskich jezdniach, jakimś cudem nie zabijając się nawzajem.


"pierwszą nagrodę zdobyli turyści, którzy wołali "Lenin, Lenin!"
(parafrazując stary dowcip)

W samym środku starego miasta można i warto zajrzeć nad centralne, sztuczne jeziorko Zwróconego Miecza (Hoan Kiem) z urokliwym czerwonym mosteczkiem Huc i posadowioną na wysepce Świątynią Góry Jadeitowej (Ngoc Son), w chińskim stylu i typowym "iluzjonistycznym" wykorzystaniem murków, kamieni i roślinności celem sprawienia wrażenia znacznie większej przestrzeni. Na miłośników kuriozów w jednym z bocznych pawilonów (zaraz za stoiskiem z pamiątkami, obok stoiska z pamiątkami...) czeka wypchany czy też wypreparowany ponad dwumetrowy żółw z gatunku tych, co ponoć zamieszkują jeziorko Hoan Kiem (i bez wątpienia porywają niegrzeczne dzieci). Najwyraźniej współcześni mieszkańcy Ha Noi mieli dość posądzania o tworzenie barwnych urban legends - jak wynika ze zdjęć przy eksponacie, zewłokę wyłowiono w 2000 roku.


...a kto to taki piękny?
(w tle czerwony mostek i wysepka ze świątynią Ngoc Son)

Ruch uliczny zasługuje na odrębną notkę, która zapewne powstanie, natomiast o knajpkach i wyżywieniu na pewno napisze zaraz żona.

PSJ

* pomysł na hasło mojego autorstwa, ale nie bez kozery - obecnie Hanoi obwieszone jest dekoracjami związanymi z nadciągającym 10.10.2010 (ha, magia cyfr) jubileuszem 1000-lecia miasta.


Wywołana do tablicy napiszę, a jakże. Na pierwszy rzut oka w Wietnamie je się ciągle i wszędzie, zatem pod tym względem przypomina to Chiny (tak, tak ciagle dość desperacko odwołujemy się do naszych chińskich doświdczeń, żeby móc ten Wietnam jakoś mentalnie ogarnąć). Najbardziej w oczy rzucają się uliczne hm... "jadłodajnie"? (naprawdę nie wiem jaka nazwa jest tu odpowiednia). Wygląda to tak, że kilka pań rozkłada niziutkie skrzynki i plastikowe stołeczki, na maszynce gazowej coś tam pichci i ludzie na tych stołeczkach zasiadają i konsumują. Po porze jedzenia taka jadłodajnia się zwija i po pół godziny śladu po niej nie ma. Główne pory na jedzenie są dwie i podobnie jak w Chinach jest między nimi przerwa, kiedy obiadu się nie dostanie. Ponowny ruch zaczyna się koło 18.00.

Z kuchnią wietnamską jeszcze nie mieliśmy dużo do czynienia, to jasne, ale to czego próbowalismy było bardzo dobre. Wczoraj wieczorem, po wędrówce zakamarkami starego miasta, zostaliśmy zaprowadzeni do jednej z najstarszych restauracji w Ha Noi, czyli Cha Ca** La Vong, gdzie podaje się tylko smażoną rybę. Podano nam gazowy paliniczek (ponoć wcześniej podawano piecyk na węgiel drzewny) na nim patelenkę a w patelence już smażącą się w oleju rybę. Ponadto michy zieleniny (głównie koperek i dymka), które dorzuca się do ryby, oraz makaron ryżowy i azjatycką bazylię. Muszę powiedzieć, że danie było naprawdę pyszne, a ryba delikatna i bezoścista. Prawdziwy rarytas. Jednak jest to relatywnie droga knajpa (choć na taką zdecydowanie nie wygląda) - 560.000 dongów na 4 osoby (ale z piwem).


Cha Ca (wiet.) - "ryba, na którą i tak cię nie stać"

Dziś za to jedliśmy poza miastem w prowincji Ninh Binh, gdzie trafiliśmy do przydrożnej knajpki, gdzie serwowali m.in. żaby i koźlinę. Jednak jakoś na to się nie zdecydowaliśmy, weszliśmy w wieprzowinkę w mleku kokosowym i z trawą cytrynową, makaron ryżowy z wołowinką i kalmary czosnkowe z grzybami plus standartowy ryż. Jedzenie było armoatyczne, ale bardzo łagodne. Rachunek też był miły dla portfela, bo na 4 osoby wyniósł 260.000 dongów.

Aha, jedną ciekawostką Ha Noi, o której Paweł nie napisał jest biegnąca przez jego środek linia kolejowa. W sensie uliczką biegnie ten pociąg. Jak na załączonym obrazku. (dodam od siebie, że jest to główna linia kolejowa relacji Ha Noi - Sajgon, i składa się z jednego, słownie jednego toru... - PSJ)

główna linia kolejowa kraju - środek stolicy

Ann



**Cha Ca - to nazwa tego dania, więc jak znjadziecie gdzieś knajpę z takim opisem to wiecie już czego się spodziewać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty