Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty
Tainan nas zauroczył od pierwszego wejrzenia, czyli od wieczornego spaceru w okolicy naszego lokum. Na właściwe uliczki nakierował nas przesympatyczny właściciel hoteliku (czy raczej pokoi do wynajęcia), który wraz z kluczem wręczył nam całe naręcze mapek i niezbędnych informacji. Pokrzepieni ciepłym przyjęciem i pysznym jedzeniem udaliśmy się na spoczynek, by zbierać siły przed dniem zwiedzania Tainanu.
Warto wiedzieć, że w Tainanie zabytki skupione są na dwóch obszarach. Pierwszy z nich, dzielnica Anping, jest silnie związana z holenderską historią miasta i tam udaliśmy się najpierw. Jedną z większych atrakcji tego rejonu są pozostałości fortu Zeelandia, ale poza nim (i paroma świątyniami), warto zanurzyć się w sieć starych uliczek i wyszukiwać domki z tradycyjnymi zwieńczeniami dachów w kształcie siodła lub ogona jaskółki czy obecnego na ścianach motywu lwa z mieczem/ mieczami, charakterystycznego dla tej dzielnicy. Wrażenie też robią dawne magazyny, pochłonięte w dużej mierze przez pewien gatunek figowca i to zaledwie przez sześćdziesiąt lat. Bez dwóch zdań, Anping ma fajny klimat, idealny na leniwą włóczęgę i zaglądanie w zakamarki. Koniecznie trzeba też zjeść tam omlet z ostrygami i trumienny chleb (wypieczony gruby tost, napełniony chowderem z owocami morza).
Kolejny turystyczny rejon Tainanu to West Central District
(中西區), czyli zasadniczo Śródmieście, do którego wybraliśmy się wczoraj.
Można tam zwiedzić dużą świątynię konfucjańską (warto zobaczyć jak
bardzo się różni od świątyń buddyjskich), kolejny holenderski fort
(Provintia), przerobiony w późniejszych stuleciach na chińską modłę, a
także kolejną dużą świątynię Matsu. Bardzo nam się miło tam spacerowało,
tym bardziej że mieliśmy ładną pogodę. A jeśli już jesteśmy przy
spacerach, to trzeba je tu polubić albo używać taksówek, gdyż transport
miejski w Tainanie występuje w ilościach homeopatycznych (dosłownie
kilka linii autobusowych w centrum, jeżdżących bardzo rzadko, a miasto
ma ponad 1 mln mieszkańców!). Na koniec spożyliśmy gua bao, czyli
tajwański burger (smakuje znacznie lepiej niż brzmi i jest eksportowym
hitem kulinarnym w Londynie czy Nowym Yorku) i ruszyliśmy w podróż do
Kaohsiungu.
Komentarze