Łotrzyk z Sajgonu
Wczoraj zrobiliśmy sobe pożegnanie z morzem w Hoi An. Najpierw zerwaliśmy się skoro świt (o 05.30! Podziwiajcie naszą determinację i drżyjcie! - PSJ), by podziwiać wschód słońca znad morza. Choć nieco zamglony, był całkiem ładny. Odkryliśmy też, że jest to pora, kiedy Wietnamczycy (prawie sami mężczyźni) tłumnie wylegają na plażę, by ćwiczyć, zażywać kąpieli i urządzać sobie sąsiedzkie pogaduszki. I pewnie pukają się w głowę, kiedy widzą białych smażących się w najgorętszych godzinach.
My jednak po porannym spacerze wróciliśmy do hotelu, na krótką drzemkę i śniadanie, a na plażę wróciliśmy jak na białasów przystało, kiedy słońce już wysoko stało na niebie. I tak przeplażowaliśmy cały dzień jak Pan Bóg nakazał.
Dziś natomiast pożegnaliśmy środkowy Wietnam i przenieśliśmy się na gorące (jakby do tej pory nie było gorąco ;)) południe, do Ho Chi Minh City (zwanego swojsko Sajgonem - PSJ). Nasze przygody z dotarciem do hotelu opisze pewnie Paweł, ja od siebie dodam, że po pierwszym spacerze HCMC wydaje mi się miastem przyjemnym, choć głośnym nie mniej niż Ha Noi. Z drugiej strony, to jeden wielki koszmar wydawcy książek ;) Na każdym kroku są "księgarnie" sprzedające kserokopie (głównie) anglojęzycznych tytułów (z "oryginalną" okładką i klejeniem jak w normalnych, drukowanych publikacjach).
Ann
Tam zaraz "przygody". Po prostu po raz pierwszy ktoś próbował nas w tak oczywisty, bezczelny i wielkoskalowy sposób naciąć. Trzeba przyznać, że ani miejsce akcji (postój przy lotnisku), ani nasz antagonista (sajgoński sałaciarz, czyli złotówa, tj. taksówkarz) nie były zbyt zaskakujące. Zaraz po wejściu do taksy i wskazaniu adresu, kierowca czarująco oznajmił, że wycenia kurs na 400.000 dongów. Mając pewne rozeznanie w cenach, oraz znając orientacyjną odległość, wyraziliśmy wspólnie z Anną przypuszczenie, iż nasz gospodarz zamienił miejscami głowę z przyrodzeniem.
- Meter only, or drop us out here - żona wskazała na pobliską stację benzynową, nie dalej niż 100 metrów od lotniska.
Taksówkarz pomarudził chwilę, ale przystał na tę propozycję. Powinno mi to dać szybciej do myślenia. Nie zdążyliśmy jednak daleko ujechać, kiedy wpatrzyłem się w taksometr i poczułem się jak bohater Star Treka. Otóż - według wskazań taksometru - co kilkadziesiąt samochód przypieszał do prędkości nieomal nadświetlnej (i to bez przeciążeń!), i w ułamku sekundy przebywał jakieś 200-300 metrów ekstra. Niby niewiele, i trudno było to wychwycić bez ciągłej obserwacji licznika, ale przy dłuższej przejażdżce mogło zrobić istotną, co najmniej kilkukilometrową różnicę. Zdębiałem na tyle, że zdążyłem zobaczyć tajemnicze przyspieszenie jeszcze ze trzy razy, zanim podzieliłem się tą wiedzą z małżonką. Doszliśmy do wniosku, że można i jak najszybciej trzeba zrobić jedyną właściwą w tej sytuacji rzecz:
- Miły kierowco! Zapałałem właśnie nagłą, lecz niepohamowaną żądzą urządzenia sobie spaceru po waszym pięknym mieście. Słońce wygląda tak zachęcająco, a spacer z plecakiem to stary, słowiański sposób, dzięki któremu zachowuję swoją krzepę. Czy byłbyś tak miły, i zechciał zatrzymać swój wehikuł przy najbliższym wolnym kawałku krawężnika?
- Whaaat? - odparł tępo sałaciarz.
- Stop here. Now.
Na szczęście wydarzenia następnych kilku minut pozwoliły mi odzyskać wiarę w powszechne dobro ludzkiej natury. Po pierwsze miłe panie w pobliskim sklepiku, w którym zakupiliśmy mapę, nie tylko pomogły nam zorientować się, gdzież to nas wysztrandowało, ale i rozpisały na kartce, jak powinniśmy dotrzeć do hotelu. Po drugie, inny taksówkarz (złapany już z ulicy) miał taksometr zatopiony w jakimś opieczętowanym bloku pleksiglasu, i skasował tyle, ile trzeba. Po trzecie, gdy biedziliśmy się z naszymi plecakami (po opuszczeniu taksówkarza-łotrzyka z lotniska), jakiś facet powiedział mi "Welcome to Saigon!".
Popołudniowy spacer, połączony z lampartowaniem się po kawiarniach i knajpach, dodatkowo nas zregenerował. Saigon to w sumie fajne miasto. Tylko głośne jak trzylatek z ADHD, któremu zabrano zabawki. Aha, nie wiedziałem, że można i opłaca się "piracić" książki na tak masową skalę (oczywiście analogowo, czyli na papierze), o czym pisała już Ania.
PSJ
P.S. Nie przypuszczałem że to powiem, ale kocham pomieszczenia bez okien, takie jak nasz pokoj hotelowy (bardzo elegancki, nota bene). Są takie przytulne, miłe, i nie słychać nawet odrobiny życia ulicznego ani walenia w bębny. Co za ulga.
My jednak po porannym spacerze wróciliśmy do hotelu, na krótką drzemkę i śniadanie, a na plażę wróciliśmy jak na białasów przystało, kiedy słońce już wysoko stało na niebie. I tak przeplażowaliśmy cały dzień jak Pan Bóg nakazał.
Dziś natomiast pożegnaliśmy środkowy Wietnam i przenieśliśmy się na gorące (jakby do tej pory nie było gorąco ;)) południe, do Ho Chi Minh City (zwanego swojsko Sajgonem - PSJ). Nasze przygody z dotarciem do hotelu opisze pewnie Paweł, ja od siebie dodam, że po pierwszym spacerze HCMC wydaje mi się miastem przyjemnym, choć głośnym nie mniej niż Ha Noi. Z drugiej strony, to jeden wielki koszmar wydawcy książek ;) Na każdym kroku są "księgarnie" sprzedające kserokopie (głównie) anglojęzycznych tytułów (z "oryginalną" okładką i klejeniem jak w normalnych, drukowanych publikacjach).
Ann
Tam zaraz "przygody". Po prostu po raz pierwszy ktoś próbował nas w tak oczywisty, bezczelny i wielkoskalowy sposób naciąć. Trzeba przyznać, że ani miejsce akcji (postój przy lotnisku), ani nasz antagonista (sajgoński sałaciarz, czyli złotówa, tj. taksówkarz) nie były zbyt zaskakujące. Zaraz po wejściu do taksy i wskazaniu adresu, kierowca czarująco oznajmił, że wycenia kurs na 400.000 dongów. Mając pewne rozeznanie w cenach, oraz znając orientacyjną odległość, wyraziliśmy wspólnie z Anną przypuszczenie, iż nasz gospodarz zamienił miejscami głowę z przyrodzeniem.
- Meter only, or drop us out here - żona wskazała na pobliską stację benzynową, nie dalej niż 100 metrów od lotniska.
Taksówkarz pomarudził chwilę, ale przystał na tę propozycję. Powinno mi to dać szybciej do myślenia. Nie zdążyliśmy jednak daleko ujechać, kiedy wpatrzyłem się w taksometr i poczułem się jak bohater Star Treka. Otóż - według wskazań taksometru - co kilkadziesiąt samochód przypieszał do prędkości nieomal nadświetlnej (i to bez przeciążeń!), i w ułamku sekundy przebywał jakieś 200-300 metrów ekstra. Niby niewiele, i trudno było to wychwycić bez ciągłej obserwacji licznika, ale przy dłuższej przejażdżce mogło zrobić istotną, co najmniej kilkukilometrową różnicę. Zdębiałem na tyle, że zdążyłem zobaczyć tajemnicze przyspieszenie jeszcze ze trzy razy, zanim podzieliłem się tą wiedzą z małżonką. Doszliśmy do wniosku, że można i jak najszybciej trzeba zrobić jedyną właściwą w tej sytuacji rzecz:
- Miły kierowco! Zapałałem właśnie nagłą, lecz niepohamowaną żądzą urządzenia sobie spaceru po waszym pięknym mieście. Słońce wygląda tak zachęcająco, a spacer z plecakiem to stary, słowiański sposób, dzięki któremu zachowuję swoją krzepę. Czy byłbyś tak miły, i zechciał zatrzymać swój wehikuł przy najbliższym wolnym kawałku krawężnika?
- Whaaat? - odparł tępo sałaciarz.
- Stop here. Now.
Na szczęście wydarzenia następnych kilku minut pozwoliły mi odzyskać wiarę w powszechne dobro ludzkiej natury. Po pierwsze miłe panie w pobliskim sklepiku, w którym zakupiliśmy mapę, nie tylko pomogły nam zorientować się, gdzież to nas wysztrandowało, ale i rozpisały na kartce, jak powinniśmy dotrzeć do hotelu. Po drugie, inny taksówkarz (złapany już z ulicy) miał taksometr zatopiony w jakimś opieczętowanym bloku pleksiglasu, i skasował tyle, ile trzeba. Po trzecie, gdy biedziliśmy się z naszymi plecakami (po opuszczeniu taksówkarza-łotrzyka z lotniska), jakiś facet powiedział mi "Welcome to Saigon!".
Popołudniowy spacer, połączony z lampartowaniem się po kawiarniach i knajpach, dodatkowo nas zregenerował. Saigon to w sumie fajne miasto. Tylko głośne jak trzylatek z ADHD, któremu zabrano zabawki. Aha, nie wiedziałem, że można i opłaca się "piracić" książki na tak masową skalę (oczywiście analogowo, czyli na papierze), o czym pisała już Ania.
PSJ
P.S. Nie przypuszczałem że to powiem, ale kocham pomieszczenia bez okien, takie jak nasz pokoj hotelowy (bardzo elegancki, nota bene). Są takie przytulne, miłe, i nie słychać nawet odrobiny życia ulicznego ani walenia w bębny. Co za ulga.
Komentarze