Hue, hłe, hłe, albo o kawce i neciku w środkowym Wietnamie
Good morning, Vietnam! Dochodzi skwarne południe w samym centrum Wietnamu, dawnej stolicy i kolejnej z licznych atrakcji turystycznych - Hue. Korzystając z rozpowszechnionego tu dostępu do internetu* siedzimy sobie w opustoszałej (pora sjesty) kawiarni w towarzystwie wietnamskich dzieci wlepiających wzrok w soap operę o jakiś mistrzach magii, małego kudłatego psa, który ustawił się strategicznie pod wentylatorem, oraz wszechobecnej kawy po wietnamsku i świeżych soków z owoców.
Trudno powiedzieć, co z tych dwóch napitków jest tu bardziej popularne, ale z pewnością Wietnamczycy to prawdziwe psy na kawę, co rodzi pokrewieństwo dusz między nimi a mną. Sam sposób podawania kawy jest również dość nietypowy (jeśli porównać go do Starbucksa jako wzorca kawowej typowości i przeciętności). Jakby ktoś się wybierał, to niech ma na względzie następujące kwestie:
1. kawa jest czarna jak smoła i gorzka jak miłość. W większości bardziej posh kawiarni (za wskaźnik posh możemy przyjąć, czy są stoliki) można dostać kawę z mlekiem. Mleko jest jednak skondensowane i przemyślnie ukryte na samym dnie szklanki. Trzeba intensywnej pracy, żeby przekonać je do zmieszania się z naparem. Cukier jest zasadniczo nieobecny, i nie ma go również na stolikach. Podjerzewam (jako nie słodzący), że próba zażądania cukru w nie-turystycznej kawiarni może prowadzić do skandalu międzynarodowego na małą skalę.
2. W zamian jest jednak lód, czasami nawet bez pytania (jeżeli jednak nas zapytają, trzeba mieć na względzie, że Wietnamczycy mają problem z wymówieniem "s" w wygłosie, i myśląc o anglojęzycznym lodzie mówią "aj"). W związku z tym każda kawa może być przyrządzona na gorąco lub w wersji ice-zrób-to-sam. Po zaparzeniu kawki (patrz pkt 3) możemy dorzucić sobie do szklanki podawane w oddzielnym naczynku kostki lodu.
3. clou programu to tajemnicza, metalowa konstrukcja (chyba z cyny), którą dostajesz posadowioną na szczycie swojej, na razie pustej, szklanki. Nie wpadaj w panikę - po długich 5 minutach gorąca woda w naczynku przesączy się przez zmieloną kawę (w dolnej części naczynka) i będziesz miał w szklance zgrubny odpowiednik jednego espresso. Nota bene większość wietnamskiej kawy to chyba robusta, co przekłada się na nieco inne wrażenia smakowe. Dla pokrewnych nałogowców - moc jest.
Sama kawa jest wszędzie, i podstawowa wersja (ta bez mleka) nie powinna kosztować więcej niż dolara.
PSJ
* - jak wynika z mojego dotychczasowego kłusownictwa laptopowego, niezabezpieczonych punktów dostępowych wifi jest tu znacznie więcej niż w PL, chociaż część ma niewielką prędkość i/lub rwie połączenia. Dodatkowo dobre trzy czwarte wszelkich bardziej posh knajp i kawiarni (patrz wyżej) reklamuje się swoim free Wifi. W więcej niż jednym hotelu widziałem też stacjonarne, darmowe punkty dostępu do sieci (via stacjonarne PCty). Na ulicach widać też kawiarenki internetowo-growe, które popołudniami są szczelnie wypełnione młodzieżą. Nie znam statystyk ogólnego "ukomputerowienia" kraju, ale w miastach publiczny dostęp do internetu (bezpłatny lub kosztujący grosze) wydaje się nieco łatwiejszy, niż w Polsce.
Trudno powiedzieć, co z tych dwóch napitków jest tu bardziej popularne, ale z pewnością Wietnamczycy to prawdziwe psy na kawę, co rodzi pokrewieństwo dusz między nimi a mną. Sam sposób podawania kawy jest również dość nietypowy (jeśli porównać go do Starbucksa jako wzorca kawowej typowości i przeciętności). Jakby ktoś się wybierał, to niech ma na względzie następujące kwestie:
1. kawa jest czarna jak smoła i gorzka jak miłość. W większości bardziej posh kawiarni (za wskaźnik posh możemy przyjąć, czy są stoliki) można dostać kawę z mlekiem. Mleko jest jednak skondensowane i przemyślnie ukryte na samym dnie szklanki. Trzeba intensywnej pracy, żeby przekonać je do zmieszania się z naparem. Cukier jest zasadniczo nieobecny, i nie ma go również na stolikach. Podjerzewam (jako nie słodzący), że próba zażądania cukru w nie-turystycznej kawiarni może prowadzić do skandalu międzynarodowego na małą skalę.
2. W zamian jest jednak lód, czasami nawet bez pytania (jeżeli jednak nas zapytają, trzeba mieć na względzie, że Wietnamczycy mają problem z wymówieniem "s" w wygłosie, i myśląc o anglojęzycznym lodzie mówią "aj"). W związku z tym każda kawa może być przyrządzona na gorąco lub w wersji ice-zrób-to-sam. Po zaparzeniu kawki (patrz pkt 3) możemy dorzucić sobie do szklanki podawane w oddzielnym naczynku kostki lodu.
3. clou programu to tajemnicza, metalowa konstrukcja (chyba z cyny), którą dostajesz posadowioną na szczycie swojej, na razie pustej, szklanki. Nie wpadaj w panikę - po długich 5 minutach gorąca woda w naczynku przesączy się przez zmieloną kawę (w dolnej części naczynka) i będziesz miał w szklance zgrubny odpowiednik jednego espresso. Nota bene większość wietnamskiej kawy to chyba robusta, co przekłada się na nieco inne wrażenia smakowe. Dla pokrewnych nałogowców - moc jest.
Sama kawa jest wszędzie, i podstawowa wersja (ta bez mleka) nie powinna kosztować więcej niż dolara.
PSJ
* - jak wynika z mojego dotychczasowego kłusownictwa laptopowego, niezabezpieczonych punktów dostępowych wifi jest tu znacznie więcej niż w PL, chociaż część ma niewielką prędkość i/lub rwie połączenia. Dodatkowo dobre trzy czwarte wszelkich bardziej posh knajp i kawiarni (patrz wyżej) reklamuje się swoim free Wifi. W więcej niż jednym hotelu widziałem też stacjonarne, darmowe punkty dostępu do sieci (via stacjonarne PCty). Na ulicach widać też kawiarenki internetowo-growe, które popołudniami są szczelnie wypełnione młodzieżą. Nie znam statystyk ogólnego "ukomputerowienia" kraju, ale w miastach publiczny dostęp do internetu (bezpłatny lub kosztujący grosze) wydaje się nieco łatwiejszy, niż w Polsce.
Komentarze
Trzymajcie się coraz cieplej i czekamy na dalsze relacje.
BR