Dzień drugi, czyli spacer z piekła rodem
Inauguracyjną kolację zjedliśmy w syczuańskiej knajpie, którą znamy z poprzedniego pobytu. Co prawda menu uległo zmianie (nie było moich ukochanych krewetek), ale wybraliśmy coś dla siebie. Krewetki być musiały i były – co prawda niezbyt dokładnie obrane, ale za to w fantastycznym sosie i z warzywami, m.in. plastrami lotosu (bardzo mi przypadły do gustu - takie chrupkie). Poza tym wzięliśmy ogórki (w menu pisało cukinia, ale co tam) z dodatkiem słodkawego, gęstego sosu oraz cienkie paski wołowiny z bambusem na ostro. Na bardzo ostro. Ogromne ilości pieprzu syczuańskiego paraliżowały na moment usta, ale już po chwili dało się jeść ;). Danie w menu było oznaczone 2 papryczkami, boję się, że te z 3-ema zabiją każdego, kto nie jest Chińczykiem z Syczuanu lub moją Mamą :). W każdym razie kolacja była wyborna.
Dzisiaj zaś, nie czując się jeszcze na siłach na jakieś większe wyzwania, postanowiliśmy obejść parę pekińskich świątyń, do których nie dotarliśmy poprzednio. Poza tym musieliśmy rozmówić się z naszym „pekińskim kontaktem” czyli Panią Ye Lin w sprawie biletów na dalszą podróż. Jednak gdy zajrzeliśmy do jej biura okazało się, że Pan-Wystawiający-Bilety wyszedł na lunch, więc postanowiliśmy najpierw się uduchowić.
Uznaliśmy, że lepiej podróżować metrem, bo chociaż ruch samochodowy nadal jest jakby mniejszy, to metro przy 30st. upale wydało nam się przyjemniejsze. Wsiedliśmy w jeden z supernowoczesnych wagoników (klima, czysto, więcej przestrzeni, wyraźne oznaczenia kierunku jazdy i kolejnych stacji, również po angielsku i ekraniki, na których wyświetla się filmiki z otwarcia olimpiady lub piosenki o nowym, przyjaznym Pekinie) i po kilku przystankach wysiedliśmy na stacji Changchun Jie skąd ruszyliśmy pieszo w stronę najstarszego pekińskiego meczetu Niu Jie Qingzhensi (czyli dosł. „meczetu przy ulicy Wołowej”). Oczywiście najpierw wleźliśmy do niego zupełnie nie od tej strony, ale na szczęście jakiś przyjazny Chińczyk pokierował nas we właściwą. Za wejście zapłaciliśmy 10Y od głowy. W środku kłębił się tłum wyznawców (mam wrażenie, że Ramadan rozpoczął się niedawno) i nie mogliśmy zwiedzić wnętrza meczetu, ale obejrzeliśmy dziedziniec, groby imamów, stele itp. Najciekawszy jest tu eklektyzm sztuki arabskiej i chińskiej. Świątynia usytuowana jest według osi wschód-zachód a nie południe-północ, jak większość chińskich.
Następnie udaliśmy się na poszukiwanie buddyjskiej świątyni Fa Yuan Si. Być może nie byłoby to takie proste (nasz papierowy przewodnik nie miał w repertuarze akurat tego zabytku), ale w chwili gdy zastanawialiśmy się którędy teraz, drogę zastąpił nam wolontariusz. Tu uwaga: na potrzeby olimpiady (i paraolimpiady) przeszkolono zastępy ludzi, którzy mają doradzać, pomagać i wskazywać zbłąkanym turystom drogę. Pan wolontariusz od razu zgadł nasze intencje i ochoczo zaprowadził nas do świątyni. Po drodze, wziąwszy nas za studentów, wypytywał dokładnie gdzie i co studiujemy. Wyprowadzony z błędu trochę zamilkł, bo na pytaniach o studia kończyła się jego znajomość angielskiego. Zaraz zresztą byliśmy u celu, gdzie jeszcze udzieliwszy wskazówek (po chińsku, a co) jak wrócić do metra, ulotnił się, nie żądając żadnego wynagrodzenia (to miłe! - P.). Świątynia Fa Yuan Si (5 Y/os.) robi wrażenie przede wszystkim tym, że nie jest to miejsce na pokaz, jak tyle innych świątyń w Pekinie. Tutaj ludzie naprawdę przychodzą się modlić i chociaż wejście turystom nie jest wzbraniane, to nie jest to atrakcja „robiona” pod nich. Modlący się mnich, to po prostu modlący się mnich, część świątyni to zresztą prywatne mieszkania mnichów i nie należy się tam szwendać. Acha, nie ma też żadnych informacji po angielsku, ale na szczęście Paweł większość napisów chińskich był w stanie rozszyfrować.
Wracaliśmy wskazaną przez wolontariusza ulicą, która po jeden stronie miała całkiem współczesne bloki (co ciekawe, dużo osiedli chińskich jest grodzonych i ze strażnikami), a po drugiej tradycyjne hutongi. Jeszcze się uchowały mimo totalnej przebudowy Pekinu. Ponieważ już mocno zgłodnieliśmy, wstąpiliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy po dwa baozi wybrane na chybił trafił. Miały być z jakimś mięsem, ale po przegryzieniu okazało się, że nadzieniem jest jakieś słone zielsko. Mimo to zjedliśmy ze smakiem, zapijając dla bezpieczeństwa chińskim piwem.
Ann
„Nie czuliśmy się na siłach” w naszym wykonaniu to alternatywne określenie „wstaliśmy z łóżka o jedenastej przed południem”, czyli znacznie za późno, by myśleć o wypadzie za Pekin. Na szczęście, jak pisała Anna, mieliśmy w zapasie 牛街清真寺 (niújiē qīngzhēnsì). Bojąc się korków, ruszyliśmy metrem, natomiast niepohamowana żądza przechadzki uliczkami Pekinu spowodowała, że przeleźliśmy w trzydziestostopniowym upale z dobrych 8-10 kilometrów. Ale było warto. Rejony Niújiē są zresztą mało uczęszczane przez białych (w zasadzie na ulicy nie widzieliśmy ani jednego, wyjąwszy sam meczet, do którego prawowierni zwożeni są autokarami), co powodowało obopólną fascynację, oraz kilka konwersacji odbytych z jednej strony moim łamanym putonghua (standardowym mandaryńskim), z drugiej zaś jakimś piekielnym szwargotem, zapewne udającym tylko chiński – zwłaszcza w wykonaniu odźwiernych w meczecie.
Miło zaskoczył nas fakt, że na północ od 法源寺 (fǎyuánsì) znajdują się jeszcze niezniszczone przez modernizację Pekinu hutongi. Znaleźliśmy nawet dwa binguan, czyli coś w rodzaju tanich hosteli – okolica i same binguany nie budziły może zaufania, ale z pewnością nocleg tam był bardzo tani.
W tychże okolicach spróbowałem zakupić owoc. Już sama placówka handlowa była dość ciekawa – przypominała nie tyle sklep, co wielką, zawaloną kartonami i paletami hurtownię, której wejścia strzegła śpiąca pani w fartuchu, malowniczo wsparta o stos jakiejś kapusty. Po obudzeniu przez młodszą subiektkę, dogadała się ze mną co do koloru, wagi, a wreszcie i należności za trzy zielone jabłuszka. Rozmowa była trudna o tyle, o ile wybudzonej sprzedawczyni nie chciało się zanadto otwierać ust, wydawała więc w moim kierunku raczej pomruki, niż artykułowane słowa.
Oprócz młodego wolontariusza, o którym pisała Anna, w okolicy spotykaliśmy całe rzesze siedzących pod blokami grupek „pomocników olimpijskich” w oficjalnych koszulkach paraolimpiady i piwa Tianjing, z urzędowymi czerwonymi przepaskami na ramieniu. Nie chciałem się zanadto wpatrywać w napisy, ale wysnuliśmy hipotezę, iż tak naprawdę są to wystrojeni przez browar Tianjing członkowie komitetów osiedlowych (lub blokowych). Ich użyteczność dla potrzeb olimpiady pokazała bowiem sytuacja, w której zwróciłem się do jednej z sympatycznych starszych pań – wolontariuszek „do you speak English?”, na co otrzymałem lakoniczną odpowiedź “我不懂。" (nie rozumiem). Opowieści o przeszkoleniu „pomocników olimpijskich” w mowie Szekspira uznałem za nieco przesadzone.
PSJ
Komentarze