Dzień trzeci, czyli wzgórza pachnące turystą

Kiedy wczoraj po południu pisaliśmy poprzednią notkę, nie wiedzieliśmy jeszcze, że prawdziwy spacer z piekła rodem dopiero nastąpi. Podkusiło nas bowiem, aby poszukać restauracji, znanej nam z opowieści i ogólnej lokalizacji geograficznej („...na północ od parku Ritan” - wskazówka w skali Pekinu równie przydatna, jak szukanie restauracji w Warszawie, za jedyny drogowskaz mając „na północ od Pałacu Kultury”). Opowieści niestety nie przekazały nam nawet nazwy restauracji, co uniemożliwiło rozpytanie się o drogę.

Po blisko trzech kwadransach spaceru (na głodnego i po wcześniejszych peregrynacjach!*) zaczęliśmy tracić nadzieję. Zapuściliśmy się najwyraźniej w rejony, w których nie tylko nie było poszukiwanej knajpki, ale w ogóle jakiejkolwiek sensownie wyglądającej restauracji. Szczyt desperacji osiągnęliśmy, kiedy dotarliśmy do (chyba) trzeciej obwodnicy, nie widząc nadal żadnego lokalu, a jedynie puste sześć pasów asfaltu, ciągnących się aż po horyzont... W lokalnych grodzonych osiedlach wypatrzyliśmy natomiast sklep z „żywnością organiczną” - znak zmieniających się czasów w kraju, w którym żyją ludzie pamiętający Wielki Skok.

Na szczęście na zapleczu ogromnego, nowego centrum handlowego, nazwanego z pewną zadziornością „Miejscem” („the Place” - być może wykonawcy napisów mieli stworzyć napis „Palace”, ale nie znali wystarczająco dobrze angielskiego?) znaleźliśmy knajpkę z kuchnią indyjską i pakistańską. Czas był już najwyższy, bo w Pekinie co do zasady o godzinie 22.00 restauracje robią „szlus” i zjeść możesz w McDonalds albo chrupki w klubie nocnym. O samej restauracji więcej napisze pewnie Anna.

Dzisiaj jednak nie poszliśmy po rozum do głowy, tylko ruszyliśmy na obrzeża Pekinu, do 香山公园 (xiāngshān gōngyuán), czyli parku Pachnących Wzgórz. Po godzinie i pierwszych dwóch kilometrach pod górę po kamiennych schodach czuliśmy głównie siebie oraz wspinających się wraz z nami Chińczyków (nie są tacy twardzi, jak można by sądzić. Pot lał się z nich tak samo jak z nas). Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Pachnącym Wzgórzom – widok z góry jest naprawdę cudowny; niestety pełną panoramę Pekinu zasłaniał nieco słynny już pekiński smog.

Sitarzystki w parku Xiangshan

Dla tych, którzy chcieliby skorzystać z tego bloga bardziej użytkowo – najlepszy dojazd do Xiangshan to 13 linia metra lub 1 linia metra. W pierwszym przypadku (tak zrobiliśmy my) należy wysiąść na stacji Wudaokou, w drugim – na ostatnim przystanku w kierunku zachodnim, po czym (niezależnie od linii) złapać dopiero tam taksówkę. Omija się korki, a cena przejazdu jest bardziej niż znośna. Samo wejście do parku to 10 Y (poniżej 4 zł). Aha, mimo szczerych chęci w cztery godziny udało nam się zobaczyć jedynie około połowy zabytków i interesujących miejsc w całym kompleksie Xiangshan – jeśli ktoś ma ambicję zobaczyć całość jednego dnia, to radzimy wyruszyć około 7 rano.


* - patrz notka „Dzień drugi...”

PSJ

Tak, to ja może o bardziej przyjemnych rzeczach napiszę, czyli o jedzeniu. Hindusko-pakistańska restauracja, do której w końcu dotarliśmy, słaniając się z głodu i zmęczenia, była niepokojąco pusta, ale nie nam wybrzydzać. Zresztą być może przyczyną było to, że dochodziła 21, a o 22 – jak Paweł napisał – większość restauracji zamyka swoje podwoje. Na nasz widok hinduska obsługa knajpy zakrzątnęła się szybciutko i zaraz zamawialiśmy smażone krewetki, zupki Tom Yum i herbatę masala (+obowiązkowe piwo na ukojenie nerwów). Krewetki podano jako pierwsze i choć były dobre, to zalatywały malizną. Zresztą niewielki rozmiar dań był niestety charakterystyczny dla tej restauracji, więc domówiliśmy jeszcze hinduskie chlebki naan oraz beef boti kabab. Zupki były świetne, ostre jak diabli i bardzo aromatyczne, a chlebki mocno czosnkowe po prostu same rozpływały się w ustach. Natomiast mięsko trafiło nam się mocno twarde – widać kucharz spieszył się już do domu. Cały czas nadzór nad obsługą naszego stolika sprawował sam menadżer restauracji, cały czas dopytując, czy wszystko jest w porządku. A gdy zbieraliśmy się do odejścia po opłacaniu (niemałego niestety, 150Y) rachunku, zaczął namawiać nas nie tylko na powtórne odwiedziny, ale też na skorzystanie z jego oferty cateringowej. Koniecznie chciał również wymienić się z nami wizytówkami (mam wrażenie, że je kolekcjonował, gdyż swoją wyłowił z pliku cudzych). W każdym razie gdyby ktoś reflektował, chętnie damy do wglądu po powrocie.

Natomiast dzisiaj faktycznie daliśmy czadu. Zaczęło się lajtowo: jakieś pawiloniki, urokliwe jeziorko, willa, w której pomieszkiwał sam Mao Zedong, a potem wleźliśmy na ścieżkę, z której nie było odwrotu.


Xiangshan gongyuan - jeszcze na dole

Jedyną naszą nadzieją było to, że na szczycie czeka na nas miłe miejsce, gdzie można usiąść, napić się zimnej zielonej herbaty i wrzucić coś na ząb. Ale nic z tego, wspinaliśmy się coraz wyżej, widok za nami robił się coraz rozleglejszy i zamglony (albo to oczy zaszły nam mgłą), a miłego miejsca ani widu ani słychu. Gdy wreszcie, po wielu przystankach, wdrapaliśmy się na szczyt, zobaczyliśmy tylko mur (który okalał cały park) i ścieżkę, która wiodła dalej wzdłuż niego. Co było robić... ruszyliśmy dalej, przerażeni, że przyjdzie nam się tak wlec na kolejny szczyt (który był baaardzo daleko i rozsądni ludzie dojeżdżali do niego kolejką linową), ale na szczęście po chwili odkryliśmy drogę wiodącą z powrotem w dół, a po dłuższej chwili trafiliśmy do miejsca, w którym serwowano napoje i jedzenie.


Xiangshan gongyuan - zdjęcie ze szczytu, z widokiem na świątynię na szczycie kolejnym


Zasiedliśmy w oczekiwaniu na kelnerkę, która uwijała się z herbatą, a za nami cztery panie wcinały pierożki, makaron i warzywa – siorbiąc, mlaskając, a nawet bekając (szczególnie jedna, chyba najstarsza pani w tym przodowała). Wreszcie nie wytrzymaliśmy i Paweł zwlókł się, by osobiście złożyć zamówienie. Obsługa prawdopodobnie ze strachu przed brakiem porozumienia nie zdecydowała się przyjść, więc Paweł osaczył kelnerki w ich dziupli, zażądał dwóch talerzy różnych jaozi (chińskich pierogów), dwóch piw i herbaty (w szklankach, bowiem jeszcze nie wiedział, jak prosić o dzbanek, teraz już wie) („yi hu” – PSJ). Po tym frontalnym ataku obsługa skapitulowała i dość szybko dostaliśmy zamówione jedzenie, które pochłonęliśmy z prawdziwą rozkoszą. Tak pokrzepieni, byliśmy gotowi na dalsze schodzenie.

Warto wspomnieć, że Chińczycy uwielbiają pikniki na świeżym powietrzu i praktycznie wszyscy taszczyli ze sobą własny prowiant, z nieodzowną herbatą i (uniwersalnym pokarmem piknikowym chyba na całym świecie) jajkami na twardo.
Ann

P.S. Z uwagi na wspominane zamykanie knajp o 22.00, oraz na czas potrzebny do wstępnej obróbki zdjęć, zdjęcia będą „wstawiane” do danej notki następnego dnia po jej opublikowaniu. Na przykład zdjęcia z Xiangshan zostaną wstawione do tej notki jutro (czasu pekińskiego). Keep tuned.

Komentarze

Anonimowy pisze…
Ale to się czyta. Jako żywo, jakbym tam z wami była i to piwo chińskie piła, przegryzłwszy wcześniej, po dlugiej wędrówce, porcję chińskich pierożków czy czegoś,czego nawet nie śmiem próbować powtórzyć. :)
basia

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty