Przylot (dzień 1)
Uprzejmie donoszę, iż szczęśliwie wylądowaliśmy w Pekinie. Nawet bardzo szczęśliwie, bo z bagażami... na co się nie zapowiadało.
Złe przeczucia ogarnęły mnie jak tylko Pani na odprawie zaczęła bardzo biadolić, że będziemy mieć tak mało czasu na przesiadkę w Monachium (jakbyśmy tego nie wiedzieli), byle jakie małe spóźnienie i po nas... Zadeklarowaliśmy gorącą wiarę w punktualność niemieckich sił... pardon... linii lotniczych, cóż było robić.
(Przeskakując nudny czas oczekiwania) Zbliżał się czas odprawy, w naszym sektorze nerwowość jakby rosła. P. wreszcie nie wytrzymał i podszedł zapytać czy nie ma jakiego opóźnienia. Obsługa z uśmiechem na ustach odparła, że absolutnie nie ma. Co nie zmieniło faktu, że na pokład weszliśmy mocno po czasie, a samolot wystartował z godzinnym opóźnieniem. Ja swoim zwyczajem zaczęłam snuć czarne i czarniejsze scenariusze. Na przekąskę podano kanapkę z farbującym na pomarańczowo indykiem. Zaczęłam tracić wiarę w niemiecką solidność.
Na szczęście pilot trochę nadrobił – w Monachium lądowaliśmy jakieś 10 min. przed odlotem naszego samolotu do Pekinu. I tu Lufthansa odbudowała we mnie ufność co do niemieckiej marki. Po wylądowaniu wyszliśmy na płytę lotniska, a tam czekał na nas wesoły kierowca busika, z którym zaliczyliśmy rundę wokół lotniska w rytmach AC/DC. Następnie indywidualna odprawa, bieg przez boczne korytarze, schodki w jedną i drugą stronę i już jesteśmy witani przez radosną załogę naszego airbus'a i mniej radosnych pasażerów, którzy oczywiście musieli na nas czekać. Przepchaliśmy się do naszych miejsc (oczywiście na szarym końcu) i popadliśmy w błogostan (żegnaj ponure, banalne Monachium) zmącony odrobinę świadomością, że nasze bagaże niekoniecznie załapały się na ten lot. Zatem zrozumiała zupełnie była nasza radość w Pekinie, kiedy (po przejściu miliona bramek i poddania się badawczym spojrzeniom różnych mundurowych) ściągnęliśmy z taśmy nasze bagaże (na dodatek w dobrym stanie).
Jeszcze tylko przejazd klimatyzowaną, nowoczesną kolejką prosto z lotniska (25 yuanów), a następnie 3 przystanki metrem i już jesteśmy na miejscu. Zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi, bo oto zaczyna się naprawdę nasz urlop.
ann
Mimo szumnych zapowiedzi "darmowego internetu w mieście (do trzeciej obwodnicy)", w ambasadzie nie można było złapać zasięgu. Na szczęście poratowała nas kolebka zgniłego kapitalizmu, czyli pobliska kawairnia sieci Starbucks. Klienci zresztą ogólnie skomputeryzowani, siedzący obok nas młody Chińczyk z włosami do pasa ostro pogrywa w jakąś komputerową strzelaninę - na szczęscie bez efektów dźwiękowych.
Rysuje się też pierwszy problem - w dużym baihuodalou (supermarkecie) w okolicy ambasady nie odnaleźlismy przejściówki z kontaktów europejskich na nasze, co w dalszej perspektywie może nam uniemożliwić blogowanie (w ambasadzie na szczęście kontakty są przystosowane do polskich wtyczek). Zobaczymy, co przyniesie jutro.
Niestety zaczynamy odczuwać ostro skutki jet lagu, ale postaramy sie utrzymac do inauguracyjnej kolacji z nie mniej inauguracyjnymi 两瓶啤酒。 (dwiema butelkami piwa).
PSJ
Komentarze
calusek na kolejny dzien!
aga l.
PS tu leje..
Basia