Dzień dziewiąty, czyli dalej w Suzhou i okolicach
Po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. Jeszcze krótki spacerek i mogliśmy nacieszyć nasze oczy pięknymi widokami. Nasz bilet pozwalał na wejście – poza oczywiście wstępem do samego starego miasta – do 10 atrakcji, z czego do dwóch wejść nie zdołaliśmy ze zmęczenia. Zwiedziliśmy kolejne piękne ogrody i rezydencje, o czym już może nie będę zanudzać. Warto wspomnieć jednak jakie rozrywki w takich miejscach czekają na turystę. Poza dość standardowym fotografowaniem się w strojach z epoki, karmieniem karpi (żarłoczne niesamowicie, wyglądają jakby gotowe były odgryźć człowiekowi rękę, a przynajmniej palec), czy podróżą kanałami łódką, można pobębnić na dawnych bębnach albo spróbować sił na sitarze, obejrzeć tradycyjną operę albo sfotografować się z kormoranami (nie wiem czy była opcja łowienia z kormoranem, ale całkiem nie wykluczone). Acha, w Tongli mieści się kolejne Muzeum Seksu, które oczywiście odwiedziliśmy również (choć bilet ogólny go nie obejmował; trzeba było dołożyć 20Y). Tablice informacyjne były identyczne jak w Szanghaju, ale eksponatów jakby więcej, szczególne wrażenie robiła ekspozycja kamiennych rzeźb ładnie wkomponowanych w ogród.
wygłodniałe karpie w ogrodach w Tongli
...i znowu ogrody
muzeum kultury seksualnej w Tongli - ogród
Nad jednym z kanałów zatrzymaliśmy się na mały odpoczynek, który spędziliśmy nad piwem i jakimiś warzywami zamówionymi, jako przekąska. Jedno to chyba była kapusta bok choi a drugie – jakaś lokalna zielenina o kwaskowym smaku. Jedliśmy ją już wcześniej, ale tym razem sposób przyprawienia przywiódł niektórym z nas na myśl ogórki kiszone. Tę błogą chwilę odpoczynku mąciły nieco okrzyki Chińczyków i ich wskazywanie na nas. Nie byliśmy co prawda jedynymi białymi na terenie Tongli, ale widać nie było ich na tyle dużo, byśmy nie stanowili atrakcji (szczególnie dla młodszych).
Świnki-pekinki w Tongli!
Po szesnastej zarządziliśmy odwrót i udaliśmy się z powrotem na dworzec, gdzie okazało się, że zwykłe autobusy do Suzhou (ta sama cena co turystyczne) odchodzą co 20 min., więc się zabraliśmy jednym z nich. Był co prawda mniej czysty (łagodnie powiedziane - PSJ), ale również klimatyzowany i jazda nim nie trwała dłużej. Gdy dojechaliśmy do Suzhou, postanowiliśmy udać się na drugą stronę ulicy, do dworca kolejowego, gdyż musieliśmy sobie zakupić bilety powrotne do Szanghaju, bowiem jutro znów zmieniamy lokalizację. Stanęliśmy w najkrótszej kolejce, która nawet całkiem sprawnie się przesuwała – duże było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że kasa, do której stoimy ma przerwę i w tej chwili nie pracuje. Na szczęście 3 min, później kasjerka wróciła z przerwy i po kilku kolejnych minutach stanęliśmy przed jej obliczem.
W tamtej chwili jednak mieliśmy inny problem, tzn gdzie idziemy zjeść. Ruszyliśmy pieszo w stronę centrum i nakierowując się na, co bardziej rozświetlone uliczki, z obłędem w oku szukaliśmy jakiegoś lokalu. Po drodze mijaliśmy jakieś lokalne jadłodajnie, ale nic co by nas przekonało. Jednak gdy kiszki marsza grają wymagania drastycznie spadają, więc gdy tylko zobaczyliśmy knajpkę tłumnie obsadzoną przez miejscowych, odważnie wkroczyliśmy. Pani na wejściu próbowała nas zniechęcić informując, że nie posiadają angielskiego menu, ale Paweł stwierdził, że da radę. wszyscy byliśmy dość zdesperowani, więc przystaliśmy na to bez wahania. Paweł przestudiował kartę i złożył zamówienie, po czym poinformował nas, że zamówił jakieś warzywa, krewetki, coś z jakimś mięsem, niespodziankę z Zhouzhuang'u (niespodziankę, bo tylko nazwę miasta w tej pozycji odczytał) i ogórki. Ogórki z gęstym słodkawym sosem i „szkliste” krewetki to zawsze strzał w dziesiątkę, mięsem okazał się kurczak na zimno („smakuje jak te kurczaki, które kiedyś się woziło w wałówce razem z jajkiem na twardo itp.” - jak to skomentował Tata). Warzywa to znów kapusta i miejscowe kwaskowe zielsko, tym razem z bobem. natomiast niespodzianka... niespodzianka była nieidentyfikowalna, choć niektórzy wysnuli teorię, że mógł być to żółw. Co prawda, w akwariach nie dopatrzyliśmy się żadnego, ale kto ich tam wie... (ja na wszelki wypadek nie jadłam, żółwie mają takie sympatyczne pyski, szkoda by mi go było, choć to jednak pewnie nie był żółw...)
I na tym koniec przygody z wodnymi miastami. Jutro żegnamy moich rodziców – oni udają się na północ i do domu, a my wracamy do Szanghaju a stamtąd płyniemy na wyspę Putuo.
Ann
Ja zaś chciałem powiedzieć, że w trakcie wieczornych (i podkreślam, że nie mówię tu o późnej nocy, ale raczej o porze wieczorynki) spacerów po Suzhou zaskoczyła mnie wszechobecna i niemal jawna prostytucja. Przybiera ona formę szemranych barów przy jednym z głównych deptaków Suzhou (nie wiem, czy przy innych jest podobnie), charakteryzujących się przygaszonym światłem oraz tym, że siedzą w nich wyłącznie skąpo ubrane xiaojie, młode niewiasty. Nie jestem co prawda specjalistą od dam negocjowalnej reputacji, ale w Warszawie czy jakimkolwiek innym mieście Polski nie zdarzyło mi się widzieć tylu barów z paniami łatwego prowadzenia na jednej ulicy, niemalże jeden przy drugim.
Jak jednak widać na powyższym zdjęciu, Suzhou to miasto, które potrafi być naprawdę piękne. Tak na marginesie - to nie jest makieta :) tylko prawdziwe nocne zdjęcie (za statyw posłużyła przydrożna sterta cegieł). Ania potrafi robić niezłe zdjęcia...
PSJ
Komentarze
Ta ostatnia fota jest booooska!!!
Basia