Dzień osiemnasty, czyli Długi Marsz (na północ)
W Tai'anie spędziliśmy nockę, a kolejnego dnia jechaliśmy dalej na północ, by po przecięciu Pekinu udać się do Chengde. Niestety pociąg mieliśmy dopiero o godz. 22.45. Wcześniej w Tai'an planowaliśmy dość dokładne zwiedzenie jeszcze jednego istotnego zabytku w okolicy, kompleksu świątynnego Dai Miao, ale rano okazało się, że pada. Doczekaliśmy więc godziny, o której musieliśmy opuścić hotel i chcąc nie chcąc poszliśmy zwiedzać świątynie w deszczu, co już nie było takie przyjemne. Szczególnie, że obsługa również cierpiała na jesienny splin i nie chciało im się nawet zapalać światła w pawilonach wystawowych dla tych nielicznych turystów, kręcących się po terenie. Kompleks świątynny robi duże wrażenie ze względu na swój ogrom i niewątpliwy splendor - stąd właśnie rozpoczynały się pielgrzymki cesarzy na Tai shan. My jednak, po dość szybkim obejściu pawilonów, udaliśmy się do lokalnej kawiarni, by przeczekać deszcz. Co faktycznie nastąpiło po jakichś kolejnych dwóch godzinach (kilku herbatach, kawach, tostach i grze w kości - niech będzie błogosławiony laptop ;)), więc mogliśmy ruszyć na spacer po Tai'anie.
O samym mieście nie da się napisać zbyt wiele, bowiem poza główną ulicą, sprawia raczej przygnębiające wrażenie. Dość zaśmiecone ulice, zaniedbane budynki, nie widać za bardzo, w co idzie ogromna kasa ciągnięta z turystów (wejście na górę około 120 Y, przejazd kolejką w jedną stronę: 60 Y , wstęp do Dai Miao też kilkadziesiąt yuanów). I tak wytraciliśmy czas do pory obiadowej, posiłek skonsumowaliśmy w znanej nam już z poprzedniego wieczoru knajpce (jakbym ją miała oceniać po ogólnych wrażeniach higieniczno-estetycznych, to pewnie bym tam nie weszła, ale i tak nie znaleźliśmy nic lepszego, a jedzenie było smaczne, no i nie struli nas), a następnie udaliśmy się na dworzec. Mieliśmy co prawda jeszcze co najmniej 3 godziny do odjazdu, ale liczyliśmy na przytulną poczekalnię dla miękkich leżących (do tej pory były osobne poczekalnie dla "miękkich" na wszystkich dworcach, na kórych byliśmy), z kontaktami (by można było jeszcze pograć w kości), a może nawet z internetem (no dobra, na to nie liczyliśmy zbyt mocno). No cóż, okazło się, że tym razem nie dla nas wygody. Choć dla pewności spytaliśmy kolejno troje Chińczyków z obsługi stacji, to okazało się, że najwyraźniej tutaj takiej poczekalni nie mają. Pozostało nam siedzenie na twardych krzesełkach poczekalni ogólnej i granie w stare, dobre okręty oraz kropki (na szczęście jeszcze pamiętamy jakieś gry sprzed ery komputerów). Wreszcie otworzyli bramkę "naszego" pociągu i mogliśmy wreszcie wpakować się do naszego przedziału, który, jak się okazało, dzieliliśmy z dwójką innych białych. Była to brytyjska para, która wybrała się na pięciomiesięczną podróż dookoła świata (niektórym to dobrze ;)). Przemierzyli już Amerykę oraz Japonię i właśnie rozpoczęli swoją podróż po Chinach. Po wymuskanej Japonii Chiny wydały im się dość chaotyczne, brudne, głośne i zatłoczone (nic dziwnego, najpierw wylądowali w rozkopanym Szanghaju) - mam nadzieję, że Pekin zrobi na nich lepsze wrażenie.
Za dużo jednak nie rozmawialiśmy, gdyż pobudka w Pekinie przewidziana była na ok 5 rano. Gdy dojechaliśmy na miejsce, szybko pożegnaliśmy naszych współtowarzyszy, gdyż musieliśmy szybko nabyć bilety do Chengde na pociąg odchodzący niecałą godzinę później. Na szczęście udało nam się dość sprawnie to załatwić i dostać na ten pociąg (niestety nie ma zbyt wielu pociągów jeżdżących w tym kierunku, a każdy nastepny jechał dwa razy dłużej). Tak więc po trzygodzinnej podróży przez piękne górzyste okolice (których ja w większości nie widziałam, nadrabiając braki snu) dotarliśmy do Chengde, miejsca słynęcącego głównie z letniej rezydencji cesarzy.
Ann
Szczerze powiedziawszy, Tai'an to Ciechanów Shandongu. Nieciekawe miasto z jednym zabytkiem, wspomnianą 岱庙. Samo założenie architektoniczne robi wrażenie rozmachem, ale pawilony mocno ucierpiały (ponieważ na tabliczkach muzealnych brak notek o Japonczykach lub interwentach państw zachodnich z czasów cesarstwa, można podejrzewać Rewolucję Kulturalną), i w zasadzie otwarte są nieliczne budynki, w których znajdują się nie najciekawsze współczesne kopie podobizn bóstw taoistycznych. Wystawy muzealne w bocznych pawilonach są nieco ciekawsze, ale zaciemnienie panowało jak w czasie nalotu... Napewno Dai Miao robiłoby lepsze wrażenie w czasie lepszej pogody, kiedy możnaby się napawać bocznymi ogrodami. Post factum widzę, że można by rozważać opcję "poranny przyjazd-wspinaczka-nocny wyjazd". W dodatku okazało się, że (w przeciwieństwie do poprzednio odwiedzanych miast) nie tylko ja nie rozumiem mowy mieszkańców prowincji Shandong, ale i oni mają problemy ze zrozumieniem mojego putonghua.
O samym mieście nie da się napisać zbyt wiele, bowiem poza główną ulicą, sprawia raczej przygnębiające wrażenie. Dość zaśmiecone ulice, zaniedbane budynki, nie widać za bardzo, w co idzie ogromna kasa ciągnięta z turystów (wejście na górę około 120 Y, przejazd kolejką w jedną stronę: 60 Y , wstęp do Dai Miao też kilkadziesiąt yuanów). I tak wytraciliśmy czas do pory obiadowej, posiłek skonsumowaliśmy w znanej nam już z poprzedniego wieczoru knajpce (jakbym ją miała oceniać po ogólnych wrażeniach higieniczno-estetycznych, to pewnie bym tam nie weszła, ale i tak nie znaleźliśmy nic lepszego, a jedzenie było smaczne, no i nie struli nas), a następnie udaliśmy się na dworzec. Mieliśmy co prawda jeszcze co najmniej 3 godziny do odjazdu, ale liczyliśmy na przytulną poczekalnię dla miękkich leżących (do tej pory były osobne poczekalnie dla "miękkich" na wszystkich dworcach, na kórych byliśmy), z kontaktami (by można było jeszcze pograć w kości), a może nawet z internetem (no dobra, na to nie liczyliśmy zbyt mocno). No cóż, okazło się, że tym razem nie dla nas wygody. Choć dla pewności spytaliśmy kolejno troje Chińczyków z obsługi stacji, to okazało się, że najwyraźniej tutaj takiej poczekalni nie mają. Pozostało nam siedzenie na twardych krzesełkach poczekalni ogólnej i granie w stare, dobre okręty oraz kropki (na szczęście jeszcze pamiętamy jakieś gry sprzed ery komputerów). Wreszcie otworzyli bramkę "naszego" pociągu i mogliśmy wreszcie wpakować się do naszego przedziału, który, jak się okazało, dzieliliśmy z dwójką innych białych. Była to brytyjska para, która wybrała się na pięciomiesięczną podróż dookoła świata (niektórym to dobrze ;)). Przemierzyli już Amerykę oraz Japonię i właśnie rozpoczęli swoją podróż po Chinach. Po wymuskanej Japonii Chiny wydały im się dość chaotyczne, brudne, głośne i zatłoczone (nic dziwnego, najpierw wylądowali w rozkopanym Szanghaju) - mam nadzieję, że Pekin zrobi na nich lepsze wrażenie.
Za dużo jednak nie rozmawialiśmy, gdyż pobudka w Pekinie przewidziana była na ok 5 rano. Gdy dojechaliśmy na miejsce, szybko pożegnaliśmy naszych współtowarzyszy, gdyż musieliśmy szybko nabyć bilety do Chengde na pociąg odchodzący niecałą godzinę później. Na szczęście udało nam się dość sprawnie to załatwić i dostać na ten pociąg (niestety nie ma zbyt wielu pociągów jeżdżących w tym kierunku, a każdy nastepny jechał dwa razy dłużej). Tak więc po trzygodzinnej podróży przez piękne górzyste okolice (których ja w większości nie widziałam, nadrabiając braki snu) dotarliśmy do Chengde, miejsca słynęcącego głównie z letniej rezydencji cesarzy.
Ann
Szczerze powiedziawszy, Tai'an to Ciechanów Shandongu. Nieciekawe miasto z jednym zabytkiem, wspomnianą 岱庙. Samo założenie architektoniczne robi wrażenie rozmachem, ale pawilony mocno ucierpiały (ponieważ na tabliczkach muzealnych brak notek o Japonczykach lub interwentach państw zachodnich z czasów cesarstwa, można podejrzewać Rewolucję Kulturalną), i w zasadzie otwarte są nieliczne budynki, w których znajdują się nie najciekawsze współczesne kopie podobizn bóstw taoistycznych. Wystawy muzealne w bocznych pawilonach są nieco ciekawsze, ale zaciemnienie panowało jak w czasie nalotu... Napewno Dai Miao robiłoby lepsze wrażenie w czasie lepszej pogody, kiedy możnaby się napawać bocznymi ogrodami. Post factum widzę, że można by rozważać opcję "poranny przyjazd-wspinaczka-nocny wyjazd". W dodatku okazało się, że (w przeciwieństwie do poprzednio odwiedzanych miast) nie tylko ja nie rozumiem mowy mieszkańców prowincji Shandong, ale i oni mają problemy ze zrozumieniem mojego putonghua.
PSJ
Komentarze