Tajpej - dzień piąty i szósty
Sobota zapowiadała się deszczowo, więc zaplanowaliśmy na ten dzień zwiedzanie Narodowego Muzeum Pałacowego. Mieści ono największą kolekcję sztuki chińskiej na świecie, a jej istotną cześć stanowią eksponaty wywiezione przez Kuomitang z Zakazanego Miasta. Należą się im podziękowania, bo kolekcja zapewne nie przetrwałby rewolucji kulturalnej. Muzeum leży nieco na uboczu (w imponującym budynku, którego jednak nie mogliśmy w pełni podziwiać z powodu deszczu), ale można się do niego dostać wygodnie komunikacją miejską.
Zerwaliśmy się więc wcześnie rano, żeby uniknąć tłumów. Na miejscu byliśmy koło dziewiątej, pobraliśmy bilety (250$/os.) i audioprzewodniki (100$) i ruszyliśmy do wejścia, a tam elektroniczny licznik pokazywał, że w środku jest już prawie 3000 osób (tak, prawie trzy tysiące, to tak jakby wszyscy mieszkańcy Dukli albo Kazimierza Dolnego wybrali się do muzeum...). No i to się dało odczuć, szczególnie zaskoczyła nas kolejka do jadeitowej kapusty (nie możemy z P. dojść do porozumienia czy to bok choy czy pekińska), która nie jest ani najpiękniejszym, ani najbardziej wartościowym, ale z pewnością najpopularniejszym eksponatem Muzeum. Manewrowanie między dużymi i dość głośnymi (mimo rzeszy pracowników muzeum, których jedynym zadaniem jest pilnowanie porządku - mają nawet służące do tego tabliczki ze stosownymi napisami, pewnie co bardziej opornych mogą nią zdzielić) grupami zorganizowanymi jest nieco męczące, ale zbiory faktycznie robią wrażenie, więc warto się wybrać.
Następnego dnia zaś wybraliśmy się na sam koniec czerwonej linii metra, gdzie znajduje się wioska rybacka Danshui (nazywana też tradycyjnie Tamsui, a po chińsku 淡水), z całkiem nieźle zachowanymi zabytkami kolonialnymi i późniejszymi (m.in. dom brytyjskiego konsula, rezydencja japońskiego naczelnika wioski z czasów okupacji, dom celników, fort, który wybudowano po wojnie francusko-chińskiej itp). Wszystkie zabytki objęte jednym, taniutkim (80$) biletem. Ale zanim dotarliśmy do Tamsui, wysiedliśmy przystanek wcześniej żeby przespacerować się mangrowym lasem i popodziwiać przyrodę. Szczególnie dużo radości dostarczyło nam oglądanie małych krabów i poskoczków mułowych (takich ni to ryb, ni to płazów, mam nadzieję, że dobrze zidentyfikowałam gatunek). Dzięki temu, że wczoraj padało, było ich całe mrowie.
W samym Tamsui w ramach śniadania zjedliśmy smażone w głębokim tłuszczu kawałki ryby z tofu oraz małe krabiki, z wyglądu te same, które baraszkowały po mangrowym lesie. Były pyszne i wysmażone tak, że jadło się je w całości...
Tak pokrzepieni ruszyliśmy na zwiedzanie i spędziliśmy cały dzień na bieganiu po stromych, potwornie zatłoczonych (niedziela!) uliczkach. Niestety prognoza pogody nas zwiodła, miało być pełne zachmurzenie, a tymczasem słońce nieco nas przypiekło.
Nie przeszkodziło nam to jednakże w udaniu się na kolejny nocny targ, tym razem znany głównie lokalsom (a przez nas znaleziony w internecie), czyli Nanjichang yeshi (南機場夜市). Zmęczenie zagoniło nas tam jednak do lokalu z miejscami siedzącymi, specjalizującym się chyba - wg nazwy i karty dań (póki co tylko po chińsku) - w daniach z woka. Gdyby ktoś był zainteresowany, to szukać należy 快炒80. Przybytek może niezbyt wyględny, ale jedzenie serwuje znakomite. Pokrzepieni daliśmy nawet radę skoczyć na małe zakupy elektroniczne do "mekki zakupów elektroniki" na Tajwanie, czyli do wypełnionych sklepami ze wszystkim, co komputerowo-muzyczno-foto-telefoniczne 5 pięter domu handlowego Guanghua Digital Plaza i nie mniej wypełnionych analogicznymi sklepami okolicznych kilku ulic.
Komentarze