Dzień szesnasty i siedemnasty, czyli zdychamy na Tai Shan

Po dniu spędzonym na przemieszczaniu się między klimatyzowanymi lokalami nad Zachodnim Jeziorem ruszyliśmy na dworzec w Hangzhou. Jeszcze kilkadziesiąt minut oczekiwania w poczekalni ogólnej (wszędzie chyba wyglądają tak samo: wielka hala wypełniona długimi rzędami plastikowych krzesełek, kończąca się metalowymi bramkami, przez które wypuszcza się podróżnych na perony w momencie kiedy pociąg podjeżdża lub już podjechał – nie ma więc przesiadywania na peronach jak w Polsce). Wreszcie przyjechał nasz pociąg – na leżące trzeba być wcześniej, z reguły są odprawione ok 30min. przed planowaną godziną odjazdu – wpakowaliśmy się więc grzecznie na nasze twarde leżące. I cóż, nie było aż tak źle, jak można to sobie wyobrażać. Jasne, twarde leżące są bardziej klaustrofobiczne, gdyż zamiast dwóch łóżek na każdej ścianie jest ich trzy, poza tym nie ma przedziałów, więc nie jest tam zbyt intymnie, ale co tam, w końcu to pociąg ;). Nie było jednak też tak towarzysko, jak to wyczytaliśmy w internecie – jadący z nami Chińczycy grzecznie się przywitali, za ciastka podziękowali i zaraz poszli spać. Nikt nas nie nachodził, ani nie zaczepiał.

Skoro świt, czyli koło 6ej dojechaliśmy do Tai'an. Szybko dostaliśmy się do hotelu, gdzie okazało się, że o tak wczesnej porze nie możemy jeszcze wkroczyć do pokoju. Jednak gdy przedefilowaliśmy ze szczoteczkami do zębów do restauracyjnej łazienki, zlitowali się nad nami i pozwolili wnieść bagaże do niesprzątniętego jeszcze pokoju. Po szybkim odświeżeniu postanowiliśmy nie marnując czasu podjąć wspinaczkę na świętą górę Tai Shan.
początek wspinaczki

Jest to jedna z pięciu świętych gór taoizmu, w najwyższym punkcie (czyli Szczycie Jadeitowego Cesarza) mierzy 1543 metry npm.

Ci ludzie pare razy dziennie obracają na szczyt i z powrotem. Z takimi worami.

Nie da się ukryć, że jest to kawał wspinania po dość stromych schodach. Dzielnie przystąpiliśmy więc do wspinaczki, po drodze wchodząc do różnych świątynek i zbaczając do kamienniego... Jednak im dalej w górę, tym bardziej dawał nam się w znaki brak przygotowania. Kiedy już dowlekliśmy się do połowy góry i usiedliśmy na małą przerwę, stwierdziliśmy, że chyba nie damy przebyć całej drogi pieszo (szczególnie, że przewodnik straszył bardzo stromym podejściem na samym szczycie, a moje biedne płuca - nawet po dopingu - ledwo zipały).

widok na szczyt z połowy trasy. Po lewej stronie widać schody - drugą połowę wspinaczki

Zdecydowaliśmy w końcu odbyć część podróży kolejką linową poprowadzoną od połowy do 3/4 góry (ci, którzy znają Pawła i jego lęk wysokości domyślają się w jak wielkiej desperacji byliśmy). Podróż gondolką dała nam chwilę relaksu (no dobrze mi dała chwilę relaksu, a Paweł jakoś zniósł tą podróż) i pozwoliła odpocząć naszym umęczonym mięśniom, także po opuszczeniu kolejki z nowym entuzjazmem ruszyliśmy na podbój szczytu. Na górze znajdują się liczne pawilony i świątynie, a dość dobra widzialność (choć znajdowaliśmy się już na wysokości chmur) pozwalała zachwycać się widokiem. Rozległy widok sprawił również, że Paweł stanowczo stwierdził, że na dół schodzimy samodzielnie i o ponownej jeździe wagonikiem nie ma mowy. Tak więc po odwiedzeniu Szczytu Jadeitowego Cesarza rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę w dół. Co tu dużo mówić, do dziś czuję ją w łydkach ;)
Ann


już na szczycie Tai shan

Wejście na Tai Shan może dobić nawet zaprawionych w bojach. W zasadzie całe wejście piesze odbywa się po schodach, przy podejściu na sam szczyt bardziej zresztą przypominających już drabinę. Oczywiście są liczne opcje "wspinaczki emeryckiej" - do środkowego punktu, zwanego poetycko 中天门, można dojechać autobusikiem, a na "trzy czwarte" dojechać wspomnianą kolejką, swoją drogą badzo stromo poprowadzoną i popylającą nad srogimi przepaściami. Widoki ze szczytu (a w zasadzie z całego kompleksu budynków i punktów widokowych między 南天门, dokąd dojeżdża kolejka, a samym szczytem) są jednak zachwycające i warte wszelkich wyrzeczeń.
ostateczne podejście pod 南天门 - widok pod górę...

...i widok w dół


Gdyby nie fakt, że targamy ze sobą wielkiego "mandżura", czyli walizę na kółkach, kiepsko przystosowaną do wspinaczki po schodach, moglibyśmy też rozważać popularną, jak się wydaje, opcję noclegu w dużym binguanie (schronisku) tuż pod szczytem.

Z ciekawszych obserwacji antropologicznych podczas wspinaczki muszę wspomnieć o wciąganiu na szczyt (po schodach!) sparaliżowanego staruszka w wózku inwalidzkim przez czterech krzepkich Chińczyków, wnoszeniu tamże noworodków, oraz o zaobserwowanym zwyczaju darcia się (lub też przeraźliwego wrzeszczenia) z różnych punktów świętej góry. Momentami przypominało to nawet godowe nawoływania - z dolinki dał się wpierw słyszeć ryk starszawego samca. Z okolic schodów odpowiedział nieśmiałym okrzykiem młodszy samiec, ale bliżej szczytu rozdarła się jakaś (nie zmęczona jeszcze) kobieta. Starszy wrzeszczący zakrzyknął jeszcze raz. Tym razem jednak nikt mu nie odpowiedział...


widok na schodki w dół. Daleko za górką po prawej jest przystanek w połowie trasy....

PSJ


Ann pod urokliwą siklawą

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty