Dzień dziesiąty - Shanghaied! *

Trudno mi w zasadzie dodać coś do tego, co Anna napisała o naszym dniu w Tongli (同里 ) oraz pożegnalnym wieczorze w Suzhou (苏州). Udało nam się przejechać na wywalczonych przeze mnie biletach do Szanghaju. Udało się następnie odnaleźć jakiś leżący na uboczu, ale polecany przez Lonely Planet (chyba z powodu niskich cen...) pensjonat, mimo iż kierowca szanghajskiej taksówki nie wiedział, gdzie jest ulica 临潼 (lintong), a ja nie do końca rozumiałem, co on do mnie mówi. Potem jednak – nieoczekiwanie – zaczęły się schody.

Wesoła, aczkolwiek nie mówiąca w ogóle po angielsku pani Feng – nasz agent turystyczny w Szanghaju, ukrywający się w kolejnym z trudem odnajdywanym przez taksówkarzy hotelu – poinformowała mnie dziś z troską, iż nie mogę odebrać naszych biletów na statek na Putuo shan, gdyż szaleje lub zbliża się (znowu nie do końca zrozumiałem) tajfun, i statki nie pływają. Co gorsza, na Putuo shan mamy zrobioną rezerwację na dwie noce, która może nam przepaść – Putuo to wyspa, na którą inaczej, niż drogą morską nie da się dostać. Sytuacja rozwiąże się w ten czy inny sposób jutro. Uruchomiłem moje guangxi, w razie czego pojedziemy wcześniej do Hangzhou.

Pani Feng musiała mieć dobre informacje, gdyż w chwile po wyjściu z jej biura zostaliśmy złapani przez dość ostry deszcz. Bogu dzięki, temperatura powietrza nie spadła poniżej 25 stopni. Po dłuższym spacerze dotarliśmy do wielkiego, 7-piętrowego malla, gdzie właśnie siedzimy w Starbucks (obserwacja uczestnicząca – sporo młodych Chińczyków nawet w kawiarni zamawia herbatę. Jaka jest metoda w tym szaleństwie?) i uzupełniamy bloga, ciesząc się chwilą suchości.

Inną ciekawą sprawą było dzisiejsze spotkanie z przyjaznym i bezinteresownym Chińczykiem (młodą Chinką, w zasadzie), w samym środku najbardziej zakazanej, pozbawionej tabliczek z nazwami ulic i chaotycznie zabudowanej dzielnicy Szanghaju. Tak, w tej samej, w której stoi nasz nowy hotel. Otóż widząc nasze rozpaczliwe próby odkrycia stacji metra oraz odnalezienia aktualnej pozycji na planie miasta, młoda Chinka zaoferowała po angielsku (!) swą pomoc, twierdząc, że chciałaby poćwiczyć język. Co więcej, powiedziała, że mieszka niedaleczko i właściwie się nie spieszy, więc zaprowadzi nas na stację (!!). Piękny przykład altruizmu, przywracający wiarę w ludzi. Dzielnie stawiliśmy czoła jej wymogą angielskiej konwersacji.
PSJ

Ja tam jestem lekko wstrząśnięta doniesieniami o tajfunie i ogólnie zagubiona, więc tylko dodam, że z okazji deszczu staliśmy się posiadaczami parasolki w serduszka, bardzo kawaii (po chińsku – 可爱, ke'ai) i bardzo na czasie, dziś bowiem mamy Święto Połowy Jesieni (będące również świętem zakochanych), kiedy to je się księżycowe ciasteczka (zamierzamy kupić) i wpatruje się w księżyc (niestety aura nie sprzyja).
Ann

* - Szanghaied (ang.) - porwany na statek w charakterze "przymusowego" członka załogi. Nas co prawda nikt nie porwał, a nawet nie wpuszczono nas na statek, ale przymusowo musieliśmy przeczekać jeden dzień w Szanghaju...

Komentarze

Marigold pisze…
A zdjęcie parasolki w serduszka?:>
SinoNotes pisze…
Demonstrację parasolki przeprowadzimy na żywo po powrocie :P

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty