Dzień ósmy, czyli niezły kanał oraz chińskie tortury (językowe)

Mimo dość pochmurnej pogody udało nam się wczoraj zobaczyć jeszcze ogród nazwany Pawilonem Niebieskiej Fali. Bambusowe zagajniki, mroczne korytarze i piętrzące się w niebo skałki tworzyły nieco tajemniczą atmosferę. Niestety musieliśmy stamtąd uciekać przed chmarą złośliwych komarów. Następnie Paweł wywiódł nas okrężną drogą do Pan Men, dawnej bramy miejskiej. Chcąc nie chcąc, żeby się na nią dostać musieliśmy kupić bilet do parku otaczającego pagodę Ruiguang (nie zrobiliśmy tego wcześniej gdyż zbliżała się godzina zamknięcia parku, a jest on spory; niestety okazało się, że inaczej niż przez park do bramy dojść się nie da). W związku z tym po obejrzeniu bramy przewędrowaliśmy przez ów park, zachwycając się ciszą i spokojem niespotykanym w chińskich ogrodach. Po tym kojącym spacerze poszliśmy na kolację. Restauracja została wybrana na chybił trafił (najpewniejszym kryterium wyboru dobrej knajpy – i to wszędzie na świecie – jest ilość jedzących w niej tubylców, im więcej tym lepiej to rokuje). Tutejsza kuchnia to przede wszystkim ryby i owoce morza. W wielu knajpach i na targowiska można zobaczyć akwaria (lub tylko plastikowe miski) pełne żywych ryb, krabów, krewetek, ślimaków, muszli itd. Ma się gwarancję, że ryba lądująca na talerzu jest świeża. Obowiązkowo więc musieliśmy jakąś rybkę zamówić i to, co zjawiło się na naszym stole, choć dość ościste, było zjawiskowo smaczne. Poza tym skonsumowaliśmy bardzo smacznego gołąbka, „szkliste” krewetki, które chyba też są miejscową specjalnością, oraz różne warzywa.


Suzhou - jeden z ogrodów miejskich

Po powrocie do hotelu, Paweł poszedł wypytać obsługę o możliwość zorganizowania transportu do jednego z rozlicznych wodnych miast w okolicy. Okazało się, że do tych, które chcieliśmy odwiedzić, taksówka wyszłaby dość drogo, ale hotel ma w swoim pakiecie wycieczkę do innej miejscowości – Zhouzhuang (za jedyne 148 Y, w tym 100Y to samo wejście). I na nią właśnie się zdecydowaliśmy.


Z hotelu zostaliśmy podebrani o 8 rano i zawiezieni pod biuro turystyczne, które ten wyjazd organizowało. W autobusie siedziało jeszcze dziesięcioro innych turystów, sami Chińczycy. Podróż zajęła nam godzinę, już po wyjściu z autobusu, gdy wędrowaliśmy do wejścia do Starego Miasta, stwierdziłam, że główną atrakcją tej wycieczki będziemy my, a właściwie Paweł. Jak tylko się zorientowali, że coś tam po chińsku mówi, zaczęli go indagować. Oczywiście na pierwszy ogień poszło sakramentalne pytanie „Skąd jesteście?”. Trzeba przyznać, że jeden starszy chińczyk, chyba nauczyciel, wiedział nawet, że stolicą Polski jest Warszawa. Inni rzecz jasna mylili Polskę z Holandią (a wydawało nam się, że przynajmniej w chińskim nie jest to takie proste). Drugie pytanie było o relacje rodzinne. Potem musieli dać nam spokój, bo już wchodziliśmy do Starego Miasta (do przepytywania wrócili w drodze powrotnej). Muszę przyznać, że Zhouzhaung robi niesamowite wrażenie – kanały są tutaj dość wąskie i całe życie toczy się nad nimi. Oczywiście główne uliczki są zmienione na turystyczną szopkę – głownie sklepiki z pamiątkami („looka, looka frenda, very czipa”) i knajpki, ale jak tylko zajrzeć głębiej zobaczy się zwykłych ludzi przy zwykłych pracach: kobiety naprawiające sieci lub lepiące w otwartej kuchni baozi, mężczyzn przenoszących na bambusowych nosidłach towary. Człowiek czuje się tu jakby jakaś maszyna przeniosła go o 100 lat wstecz. Z zabytków obejrzeliśmy rezydencję naczelnika wsi, świątynię, muzeum oraz teatr (i nawet załapaliśmy się na fragment sztuki), ale najfajniejsza była sama atmosfera tego miejsca.

Zhouzhuang - gondolierka na kanale


Zhouzhuang - w tylnej uliczce, z dala od tłumów


Zhouzhuang - handel uliczny

prawdziwi mieszkańcy Zhouzhuangu

W drodze powrotnej, już praktycznie w Suzhou, zwiedziliśmy jeszcze fabrykę jedwabiu. Szybka przebieżka przez wystawę, trochę demonstracji jak się wydziela nić i nieodzowne lądowanie w przyfabrycznym sklepie. Nie skusiliśmy się jednak na jedwabną kołdrę, w końcu jeszcze mamy przed sobą daleką drogę i taki pakunek byłby uciążliwy. Po powrocie do hotelu Paweł padł z zmęczenia, dziś naużywał się swojego chińskiego jak nigdy.

Ann

Ponieważ padłem ze zmęczenia, podpisuję się pod powyższym w całości.

kwintesencja Zhouzhuang

PSJ

Komentarze

Anonimowy pisze…
Prawie jak Wenecja. A nawet jeszcze lepiej, bo spokojniej. Ach...
Basia

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty