Dzień czwarty, czyli dzień wrzeszczących staruszków

Dziś w nocy nad Pekinem rozszalała się potężna burza, pioruny waliły gęsto i niestety nie dawały nam spać. W związku z tym, wstaliśmy raczej później niż wcześniej ;) A ponieważ nadal było dość pochmurno (choć ciepło) postanowiliśmy poszwendać się po reprezentacyjno-handlowej ulicy Wangfujing, czyli takiej Chmielnej Pekinu ;)

W pierwszej kolejności uderzyliśmy do księgarni, najpierw wleźliśmy do shudian dla obcokrajowców, bo poszukiwaliśmy map, na których poza znaczkami byłby również zapis w pinyin'ie. Ja oczywiście pognałam do półki z książkami kucharskimi, gdzie uszczęśliwiona przeglądałam miejscowe i zagraniczne (a jakże, Jamie Olivier dotrze wszędzie) tytuły. Aż tu nagle w oko wpadła mi ogromna, pięknie wydana książka z... polską kuchnią! Tak jest, oto dowód (Paweł ma nieszczególnie szczęśliwą minę, bo powiedziałam, że bez szpiegowskiego zdjęcia się nie obejdzie).

Potem zaszliśmy jeszcze do księgarni zwykłej, tj. dla tubylców, i powiem to tak: Wow! Wyobraźcie sobie największy warszawski empik, rozciągnijcie to na 7 pięter, i postawcie na regałach wyłącznie książki. Wstrząsające! I Chińczycy je kupują! Ceny książek w oryginale są gdzieś tak o połowę tańsze niż u nas. (zaś wydane po angielsku kosztują mniej więcej tyle, co u nas te w ojczystym języku). Żeby było jasne mają tam i swoich autorów i obcokrajowców – nie tylko klasykę, ale też Cohelo, Kinga, Murakamiego i pewnie wszystko, co się czyta na świecie. Ciekawy jest sposób wydania chińskich oryginalnie książek (przepraszam, jeśli kogoś nudzę, ale to zawodowe zboczenie): okładki często mają tylko tytuł, autora i jakiś ornament. Na nasze oko wszystkie wyglądają bardzo podobnie, jakby była to jedna seria jednego wydawnictwa. Na tym tle wyróżniały się książki (serie?) fantasy, gdzie na okładce widniał nieco mangowy bohater, a marginesy w środku przyozdobione były rysunkami sztyletów, mieczy itp. Jak nas fantazja poniesie to może przywieziemy jeden czy dwa egzemplarze. Co ciekawe, wydaje się, że książka Agaty Christie „Pięć małych świnek” nie miała w chińskim tytule ani „pięć”, ani „świnek”, ani nawet „małych”, natomiast z pewnością w tytule pyszniło się słowo pijiu (piwo). Gdyby nie tytuł angielski na obwolucie, nigdy byśmy na to nie wpadli...

Po tylu wrażeniach poszliśmy na obiad do pobliskiego centrum handlowego, gdzie już kiedyś stołowaliśmy się w niezłym sushi barze, i pokrzepieni japońskimi smakołykami, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do parku. Pierwotnie zamierzaliśmy dotrzeć do bardzo pięknego parku Beihai (北海)z białą dagobą, ale wcześniej dotarliśmy do parku Jǐngshān (), w którym jeszcze nas nie było (tj. razem nas tam nie było - PSJ). Jingshan, czyli wg. przewodnika „Węglowe wzgórze” (na mój gust znak nie oznacza węgla, ale co tam... - PSJ), leży dokładnie na przeciwko północnej bramy Zakazanego Miasta, i z mieszczącego się na szczycie wzgórza Pawilonu Dziesięciu Tysięcy Wiosen jest na nie przepiękny widok.

Poza tym tutaj właśnie powiesił się ostatni cesarz z dynastii Ming uciekając przed rebeliantami. Zachęceni tym dramatycznym elementem postanowiliśmy zrezygnować z pierwotnych planów i zwiedzić Jingshan gongyuan nieco dokładniej. Nie uszliśmy daleko od wejścia, kiedy dobiegły na radosne śpiewy. I tu znów musimy się odwołać do Waszej wyobraźni: wyobraźcie sobie jakiś miejski park w Waszej okolicy, w niedzielne popołudnie, gdzie niemalże każda ławka oblegana jest przez grupy liczące od trzech do trzydziestu osób, które grają i śpiewają – pełnym głosem!. Czasem mają mikrofony, czasem nie. Czasem instrumentem jest zwykły flet, czasem sitar, a raz nawet – trzeszczący keyboard. W tym wszystkim pozostali spacerowicze dryfują od jednej grupy do drugiej, czasem przystając i śpiewając zwrotkę lub dwie, czasem tylko słuchając. Coś niesamowitego. Alternatywą jest grupowy taniec albo (dla młodszych) gra w zośkę. Chińczycy naprawdę uwielbiają spędzać razem wolny czas.


Grupowe tańce w Jiangshan

Już jutro wieczorem ruszamy nocnym pociągiem do Szanghaju, zatem może nastąpić jednodniowa przerwa w notkach – pociągi chińskie są całkiem komfortowe, ale chyba jeszcze nie ma w nich internetu.

Ann & PSJ

Komentarze

Anonimowy pisze…
jestem oczarowana wspolnym muzykowaniem! och, gdyby tak zdarzyl sie podobny cud w kraju nad wisla! i nareszcie moglabym publicznie sobie pofolgowac, a nie tylko mruczec w komputer! ;)
Anonimowy pisze…
kontynuujac mysl - zainspirowana waszym tekstem dzisiaj mrucze do komputera kiedy ranne wstaja zorze ;)
aga l
SinoNotes pisze…
Agnieszko, nie żałuj sobie, Chińczycy śpiewają wszędzie i kiedy tylko się da. Myślę, że to dobrze im robi na nerwy :)
Anonimowy pisze…
Ech, tylko pozazdrościć Chińczykom ich wspólnych zabaw na świeżym powietrzu. Ciekawe, czy za 5-10-15 lat też im to zostanie?
Piekne zdjęcia. Jako, że lubię wszelkie scenki rodzajowe, szczególnie urzekło mnie to z tańcami, ta pani na pierwszym planie, która tyle serca i zaangażowania wkłada w taniec.
Anonimowy pisze…
To jeszcze ja - czyżby na okładce książki nieśmiertelny polski schabowy z modrą kapustą? he, he.
Basia

Czy są Chińczycy, którzy lubią szczegolnie jakąś polską potrawę? Wiadomo wam coś na ten temat?
B.
Iza pisze…
Normalnie jak pozytywistyczna powieść w odcinkach:) Traktuję Was jak poranną prasówkę. Koniecznie nadawajcie z Szanghaju i róbcie duuuużo zdjęć.
Pozdrawiam
Iza
SinoNotes pisze…
To BYŁ schabowy z kapustą. Preferencji kulinarnych przeciętnego Chinczyka nie znamy. Jeszcze. - "SinoNotes"- Chwała Poranka.

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty