Sukhothai, dzień 4
Żeby się tu dostać musieliśmy wstać o 4:15 w nocy, gdyż o 7 mieliśmy samolot. Leciało toto zaledwie godzinę dwadzieścia, albo i mniej, ale za to podali śniadanie (i to jakąś wariację english breakfast). Śniadanie może bez szału, ale za to lotnisko w Sukhothai jest najsłodszym, najśliczniejszym mini lotniskiem, na jakim byłam. Cisza, spokój, same awionetki stoją, pasy obsadzone kwieciem, a przed budyneczkiem sadzawka z lotosami. Magia! Obok lotniska zaś zoo, więc witają podróżnych zebry i żyrafy. Gdy kombinowaliśmy jak się z tego cuda dostać do naszego lokalu, podeszła pani i za jedyne 100 TBH zaproponowała transport na pace samochodu - ahoj przygodo. Dojechaliśmy w całości i bagaże też. Te ostatnie z resztą porzuciliśmy na recepcji naszego hotelu, gdyż pokoje o tak wczesnej porze nie były dostępne i ruszyliśmy na podbój Starego Miasta.
I powiem tak: jeśli będziecie mieć do wyboru Ayuthayę lub Sukhothai, to zdecydowanie polecam tę drugą opcję. Lepiej zachowane ruiny, lepsza infrastruktura - można bez stresu zwiedzać na elektrycznych wózkach albo rowerami, jak ktoś jest masochistą. My byliśmy. Ale się poddaję, jednak jazda w tych temperaturach to masakra. Jutro resztę objedziemy tuktukiem czy innym środkiem lokomocji, którego nie będę musiała napędzać.
Po odpoczynku poszliśmy (odmówiłam jazdy rowerem), do knajpy i zrobiliśmy sobie tajską ucztę. Wszystko było przepyszne - jutro pewnie powtórzymy, szczególnie wołowinę z ananasem…





















Komentarze