All the small things

Chociaż moje życie codzienne nie obfituje w szczególnie emocjonujące wydarzenia, to jednak coś tam (coś tam) od czasu do czasu się wydarza.

1. badminton i ekspaci. Dzięki uprzejmości mojej nauczycielki dostałem w weekend informację o regularnie organizowanych spotkaniach badmintonowych. W badmintona grywałem rzadko, a na profesjonalnym, halowym korcie - chyba pierwszy raz w życiu, jednak wyposzczony brakiem treningów tenisowych grałem debla bez mała dwie godziny pod rząd. Dzień po odczuwałem pewien dyskomfort, jednak prawdziwe zło przyszło dzisiaj. Bolą mnie nawet części ciała, które co prawda potrafię nazwać po chińsku, ale w obliczu nauczycielek - jakoś nie wypada. Przy okazji poznałem kilku tianjińskich ekspatów (w tym Holendra, Hiszpana i Francuzkę), przy których, i mówię to z niejaką zazdrością, moje trzy miesiące w Chinach wypadają niezwykle blado. Ci ludzie siedzą tu na kontraktach (zapewne dobrze płatnych) latami, i jedyne, czego nie pojmuję, to dlaczego nie mówią jeszcze biegle po chińsku. Niemniej towarzystwo jest sympatyczne, i przed wyjazdem jeszcze na pewno kilka razy z nimi zagram. Zwłaszcza, że wynajęcie kortów na hali jest niezwykle tanie - ta powszechna dostępność przeróżnych obiektów sportowych dla "zwykłego obywatela" zawsze mi imponowała (pamiętam, że w Pekinie parę lat temu za śmieszne pieniądze można było np. pod okiem trenera postrzelać ze sportowego łuku), i doprawdy nie rozumiem, dlaczego w takiej Warszawie nie może być podobnie.

2. szybki pociąg i polski orzeł. Miałem też okazję przeprowadzić rozpoznanie bojem połączenia między Tianjinem a stolicą (przygotowując się do podróży kolejowej Pekin-Hanoi, o czym innym razem). Przebycie odległości porównywalnej do trasy Warszawa - Łódź kosztuje ok. 26 złotych (w pierwszej klasie, którą mi podstępnie podsunięto; nauka na przyszłość - od razu prosić o ekonomiczną) i zajmuje nieco ponad pół godziny. Oczywiście takie cuda tylko pociągiem. Komunikacja między tymi miastami jest zaiste wygodna, bo w ciągu dnia (od ósmej rano do mniej więcej dziewiętnastej) pociągi odchodzą z obu stron co dwadzieścia - trzydzieści minut. Miłe doświadczenie popsuł mi jednak nierówny chodnik na placu przed tianjińskim dworcem, dzięki któremu gawiedź mogła zobaczyć prawdziwie słowiańskiego orła, rzekłbym - przedniego. Oczywiście w moim wykonaniu. Potłukłem się okrutnie, na szczęście upadłem na prawe biodro, do ostatka chroniąc moje dziecko iPada przed niechybnym stłuczeniem ekranu.

Na marginesie, Zegar Stulecia, o którym wspominałem w jednym z pierwszych wpisów po przyjeździe, okazał się w świetle dnia jeszcze bardziej steampunkowy, niż pierwotnie zakładałem. Większość tych ozdobnych elementów i dziwnych konstrukcji stanowi część zegarowego mechanizmu, i ma realne uzasadnienie techniczne. Naprawdę fajny miejski gadżet.

3. chińska kawa, europejskie piwo i gra w UNO. Co prawda chińskie miasta zmieniają się szybciej, niż wydania przewodników, ale na połowę 2012 r. mogę odwiedzającym Tianjin polecić lokal "Cafe the Corner" (sic!), na ul. Harbińskiej (哈尔滨道) nr 86, w której zarówno obsługa, jak i tzw. bywalcy nastawieni są niezwykle miło do laowai, co można wykorzystać albo na rozmowę po angielsku (jeśli ma się dość wszechogarniającego chińskiego), albo do ćwiczenia chińskiego (mój przypadek), albo na wciągnięcie do różnych gier i zabaw. Stanowczo odmówiłem udziału w karaoke, natomiast przy wtórze muzyki na żywo rozegrałem ładnych kilka partii w popularną (i łatwo wytłumaczalną w każdym języku) grę UNO*. Jedyną wadą theCorner jest brak chińskiego piwa, oraz absolutnie nieproporcjonalne do wartości i smaku ceny piw europejskich. Sugeruję zostać przy kawie/herbacie. Pro tip: kilkanaście metrów na południowy wschód, przy tej samej ul.Harbińskiej, zaczyna się ciąg bardzo sympatycznych i niedrogich chińskich knajpek, w których nie tylko można podjeść do syta przed kawą, ale i wypić sześciokrotnie tańsze, a lekkie i przyjemne w smaku piwo chińskie.

4. jak nie zostałem milionerem-Siłaczką. Historia jest świeża, bo dzisiejsza. Zostałem dziś zagadnięty w holu mojego wieżowczyka przez starszego, chińskiego dżentelmena, czy nie byłbym zainteresowany - za wynagrodzeniem - wykorzystaniem mojej znajomości angielskiego (cwana gapa przepytywała mnie w języku Szekspira) do prowadzenia konwersacji z jakimiś małymi dziećmi w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Nie stropiły go nawet moje zapewnienia, że nie tylko nie jestem nauczycielem, ale i w ogóle angielski nie jest moim językiem ojczystym. "Masz dobrą twarz" - powiedział (I shit you not!), poddawszy mnie jednak wcześniej telefonicznemu interview z jakąś dobrze mówiącą po angielsku Chinką. Obiecałem mu, że zastanowię się, czy nie będzie to kolidowało z moją nauką chińskiego, i dam mu znać. Wykorzystałem przerwę na szybką konsultację telefoniczną z moją dyrektorką, nieocenioną panną Wu, która upewniła mnie, że takie rzeczy nadal się zdarzają, i prawdopodobnie nieznajomy nie dybie na moją młodzieńczą niewinność ani nieliczne dobra doczesne. Byłem już zdecydowany nieść ofiarnie kaganiec oświaty za jedyne 110 yuanów za godzinę, jednak wiedza i doświadczenie panny Wu ponownie okazały swe przewagi: moja doskonale zapowiadająca się kariera pedagogiczna została przecięta zbyt krótkim pobytem w Tianjinie (znowu!). Dowiedziawszy się, że za niecałe dwa miesiące muszę wracać do kraju, niedoszły chlebodawca powiedział "skontaktujmy się zatem, jak wrócisz do Tianjinu". Czytając smsa, zaśmiałem się gorzko. Nie będzie darmowych lunchów.

mosty Tianjinu

(mam nadzieję, że coś widać na tym zdjęciu)

PSJ

 

 

* dla nieznających, jest to imprezowa, nieco bardziej urozmaicona wersja gry w Makao, rozgrywana specjalnymi kartami, do której wystarczy znać tak naprawdę nazwy kilku kolorów w wybranym języku, resztę załatwiają specjalne symbole na kartach. Proste jak budowa młotka, ale wciągające.

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty