Hoi An po raz drugi, albo Kazik Kwiatkowski na króla Polski

No dobrze. Wiemy już, że pływanie w morzu, które ma temperaturę przeciętnej polskiej zupy (OK, może jadam chłodniejsze zupy, niż większość, ale miejscami woda była cieplejsza niż ta, w której zazwyczaj biorę kąpiel) potrafi przynieść opłakane skutki.

Dzisiaj postanowiliśmy nieco odpocząć od plażowania ("ten relaks nas wykończy!") i korzystając z darmowego busika z hotelu - miły gest, zważywszy że plaża jest dobre pięć kilometrów od miasta - przyjechaliśmy do centrum Hoi An, żeby zobaczyć je w świetle dziennym. Muszę powiedzieć, że Hue było bardzo ładne, ale Hoi An jest bezsprzecznie najładniejszym miastem, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Jakimś cudem uniknęło działań wojennych, dzięki czemu zachowana jest oryginalna zabudowa z XIX., a nawet XVIII wieku. Niewysokie domki (niektóre wykonane całkowicie z drewna), urokliwe świątynki, rzadkie nawet w Wietnamie budynki chińskich zborów (assembly halls). Wszystko to można podziwiać w leniwej, tropikalnej atmosferze - i ciszy. Bogu dzięki wpisanie centrum na listę Unesco zaowocowało zakazem ruchu samochodowego, a nawet skuterów jest tu jakby mniej. W każdym razie, siedząc w kawiarni nad owocowym lassi, nie jesteśmy narażeni na słuchanie ciągłego trąbienia i innych tajemniczych wynalazków uzupełniających klaksony w tym kraju.

teraz będą widoczki z miasta...




business as usual

Jest jeszcze jeden aspekt Hoi An, który napawa nas szczególną sympatią do tego miejsca. Wspominany już Kazimierz vel Kazik Kwiatkowski ma chyba status niezłego celebryty. W każdym razie w sercu starówki stoi jego sporawy pomnik wraz z tablicami informacyjnymi. Co więcej, spędziliśmy pod nim dobry kwadrans, czekając aż wietnamska wycieczka porobi sobie z Kazikiem zdjęcia w każdej możliwej konfiguracji i pozie. Kazik Kwiatkowski prawdziwym hitem Polski.


Kazimierz Kwiatkowski (po lewej)

PSJ

Morze faktycznie jest tu genialne, tak ciepłe, że nie chce się z niego wychodzić. Do tego piaszczysta plaża (od drogi oddziela ją pasmo palm, how cool is that!), na której można sobie niedrogo nająć leżaczek pod parasolem. Nawet upał nie daje się tak bardzo we znaki, gdyż wieje przyjemny wiaterek od morza. Niestety bywa to zdradzieckie...

Wczoraj po południu postanowiliśmy zażyć trochę ruchu i zrobić sobie spacerek do centrum Hoi An. Jak już Paweł na pisał to dobre 5 km, a w upale wydaje się jakby było 50 ;) Jednak twardo dobrnęliśmy do centrum, po drodze pożywiając się krewetkowymi namami i zupką pho, która jest narodowym daniem numer 1 (mniej więcej jak u nas rosół czy schaboszczak).


Zupa Pho - bigosem Wietnamu

widoczek z tarasu knajpki - w pół drogi do miasta

Pho tradycyjnie występuje w dwóch wersjach: z kurczakiem i z wołowiną. Do tego duuuużo zielska (w wietnamskiej kuchni używa się znacznie więcej świeżych ziół i zieleniny, niż np w kuchni chińskiej), cytrynka lub limonka do wkropienia i papryczka chili (w Ha Noi podawana osobno razem z limonką, solą i pieprzem, jako opcja doprawienia, tutaj dostaliśmy ją już w zupie, co poniekąd potwierdza teorię: im dalej na południe, tym ostrzej).

Kolejną atrakcją spaceru były świątecznie odstrojone grupy chłopców spotykane co krok. Nie wiemy co prawda o jakie święto chodzi (pobieżna próba sprawdzenia w sieci spełzła na niczym), ale widzieliśmy przygotowania doń już w Hue. Wygląda to mniej więcej tak: od sklepu do sklepu idzie grupka chłopców, dwóch odgrywa smoka (mają odpowiedni strój), jeden ma maskę (lub całe przebranie) hm... starca? demona? człowieka świni? (takie skojarzenia we mnie budzi ta maska ;)) Dodatkowo towarzyszą im muzycy: koniecznie musi być bębniarz, w bogatszych procesjach towarzyszą im talerze i piszczałka. No właśnie, procesje róznią się co do "wystawności" strojów i całego orszaku. W samym centrum widzieliśmy bardzo bogatą grupę, gdzie "starzec" miał pełen strój, smok - wyjątkowo ozdobną głowę (z świecącymi lampkami), bębniarz jechał na wozie itd. W okolicy naszego hotelu wyglądało to znacznie skromniej. Jeśli chodzi o rytuał, to chłopcy grając ogłaszają przybycie smoka, smok odtańcowuje jakiś swój taniec i po tym sklepikarz czy szef knajpy (nie widzieliśmy i nie wiemy, czy chodzą też po prywatnych domach) powinien dać im pieniążek. Daje się go postaci w masce, która ma nań przygotowaną specjalną tacę i ta następnie podaje ją smokowi. Jeżeli smok akceptuje ofiarę połyka ją, jeśli nie pieniądze wracają do właściciela, a ten powinien dać więcej ;) (sam spróbowałem "nakarmić" smoka, jednak pierwsza ofiara nie została przyjęta. Poczułem się bardzo, bardzo głupio... - PSJ)

Za dodatkową opłatą smok umili święto, nie tańcząc po sklepie

Ann

P.S. Z informacji uzyskanych od Francuza (patrz kolejna notka) i jego wietnamskiego personelu wynika, iż to były próby przed Świętem Środka Jesieni. No cóż, najwyraźniej próba to też dobry sposób, żeby zarobić parę Dongów od dorosłych.

Hoi An by night (most japoński)
(wybaczcie brak statywu)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty