Kulinarnie

Święta znowu idą. Tym razem na tapecie Duan Wu Jie, czyli Święto Smoczych Łodzi, którego realna nazwa w tłumaczeniu nie brzmi moze tak dramatycznie ("Święto 5 Miesiąca Księżycowego"), ale jeśli wierzyć Wikipedii, równie dobrze mogłoby zwać się Festiwalem Utopionych Poetów. Jakkolwiek uważam, że - po Walentynkach i Haloween - celebracja topienia poetów sama w sobie warta jest przeniesienia na nasz słowiański grunt, to święto ma również jeden bardziej przyziemny, ale niezwykle smakowity aspekt.

Duan Wu Jie i okolice (samo święto będzie miało miejsce za około tydzień) są bowiem okresem sprzedaży i wzmożonej konsumpcji 粽子 - przybliżona polska wymowa to urocze "dzundze" - czyli pseudo-pierożków, wykonanych z klejkiego ryżu oraz rozmaitych składników, zawiniętych i gotowanych w liściu*. Jak ustaliłem, linia ortodoksyjnego podziału dopuszczalnych smaków dzundze przebiega geograficznie. Podczas, gdy północne Chiny rozsmakowują się w zasadniczo słodkich (no, jak na standardy polskie, słodkawych) 八宝粽 ("dzundzach ośmiu skarbów") i 豆沙粽 (dzundzach z pastą z czerwonej fasoli), południe broni słonych dzundze z mięsnymi nadzieniami niczym Wielkopolska wigilijnej grzybowej. Ponieważ cukiernia w moim wieżowcu również rozpoczęła dystrybucję, postanowiłem osobiście przeprowadzić kulinarny eksperyment...

Pierwsze zaskoczenie czekało mnie już w mieszkaniu, po rozpakowaniu zewnętrznej, ozdobnej torebeczki, nieco większej od mojej dłoni. Ze środka patrzył na mnie jeden dzundz w znacznie mniejszym, próżniowym opakowaniu z grubej folii. Brak jakiegokolwiek ostrego narzędzia, o nożyczkach nie wspominając, mógłby zniechęcić kogoś w mojej sytuacji, lecz o słabszej konstrukcji psychicznej. Na szczęście oglądane w dzieciństwie przygody McGyvera oraz obcinacz do paznokci pozwoliły na relatywnie sprawne uporanie się z problemem. Dzundz nie wyglądał jednak przesadnie zachęcająco - był suchy, zimny i generalnie odpychający. Skłoniło mnie to do wysilenia zdolności językowych i odcyfrowania chińskiej etykiety na zewnętrznym opakowaniu. Zgodnie z najgorszymi przypuszczeniami, dzundz wymagał samodzielnego poddania obróbce cieplnej. Zmartwiałem, gdyż do tej pory wyposażenie mojej kuchni składało się z opakowania kartonowych talerzyków, kuchenki gazowej z odciętym dostępem do gazu** oraz jednej stalowej łyżki. Na szczęście ostatnia z metod przygotowania sugerowała użycie mikrofalówki. Przypomniałem sobie, że w jednym z zakamarków mojego pokoju istotnie czai się taka maszyna, którą do tej pory ignorowałem, nieprzyzwyczajony do tak zaawansowanych zdobyczy techniki. Najpierw zmoczyłem dzundza, myśląc intensywnie o żonie - lubi ona bowiem tego rodzaju kulinarne przygody. Następnie, po wrzuceniu do weiboluli*** i grzaniu przez przepisowe 3 minuty, dzundz wydał z siebie zapach i stał się przyjemnie ciepły, chociaż po odwinięciu z liści nawet moje niewprawione podniebienie wychwyciło, że stał się zbytnio chrupki i twardawy. Pierwsze wrażenie, jak mówią, nie zrobiło szału.

Dopiero w następnych dniach, po rozmowach z nauczycielami i intensywnej analizie google'owej, zdobyłem potwierdzenie, iż zasadniczo pożądaną konsystencją jest klejkość i lepkość, uzyskiwana najlepiej poprzez (a) namaczanie (nie zmoczenie, do czego ograniczyłem się za pierwszym razem) oraz (b) gotowanie na parze. Sytuacja zdawałaby się beznadziejna - stara mikrofalówka nie jest idealnym środowiskiem dla tego rodzaju potraw - ale wziąłem się na sposób. Wykorzystując zdobyte w międzyczasie plastikowe pudełko od jedzenia na wynos, zafundowałem nowo kupionej partii - tym razem zaryzykowałem obydwa słodkie smaki - kilkuminutowe zamoczenie, co, jak mniemam, umożliwia wodzie przeniknięcie do środka liści, które oddają w procesie gotowania wilgoć "do środka", gotując ryż. Następnie całą konstrukcję wrzuciłem do mikrofalówki, uzyskując w rezultacie klasyczną kąpiel wodną. Pozwoliło to uniknąć ponownego "przegrzania" i stwardnienia ryżu. Dwie i pół minuty później drżącymi (z głodu...) dłońmi rozwinąłem sznurki, trzymające dzundzowe liście w całości. Sukces był całkowity. Smak nieporównywalnie lepszy, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że dobry. Nota bene, dokumentacja zdjęciowa być może jest nie przekonywująca, ale naprawdę trudno oczekiwać, że potrawa, która z założenia ma być kleista i żelatynowata, będzie zarazem fotogeniczna. Jeśli ktoś chce oglądać ładne jedzenie, niech idzie sobie na rozkosze-stolu.blogspot.com.

Ugotowany, przed rozwinięciem

Come here, you beautiful bastard!

Przy okazji wczoraj miałem okazję spróbować po raz pierwszy - dzięki nieuważnej lekturze menu i pochopnemu zamówieniu - innego azjatyckiego specjału, czyli makaronu na zimno. Zasadniczo całe północne Chiny, podobnie jak Japonia czy Korea, żyją makaronami w różnej postaci (liczba knajp serwujących dziesiątki rodzajów ramenów, udonów i innych zup, których głównym składnikiem jest właśnie makaron, jest zaiste zatrważająca), jednak danie przyniesione w misce ze stali kwasówki nieco mnie zaskoczyło - sformułowanie "zimny makaron" potraktowano naprawdę poważnie, gdyż w cienkim rosołku pływały solidne kawały lodu. Całość okazała się jednak niezwykle smaczna, i widzę zastosowanie lengmian jako dania lunchowego w okresie, w którym temperatura powietrza rzadko spada poniżej 25 stopni, a w ciągu dnia regularnie przebija trzydziestkę.

Dla dobra nauki i użytku czytelników postanowiłem jeść jeszcze więcej, w miarę możliwości wybierając dania na ślepo.

PSJ

 

* wikipedia twierdzi, że liść zasadniczo pochodzi z bambusa, ale inne wariacje, w tym bananowiec, są dopuszczalne. Jeśli chodzi o mnie, nie rozróżniam liścia kasztanowca od palmy kokosowej, więc nie jestem w stanie zweryfikować tych doniesień.

** jak mi powiedziano, w wysokich budynkach Tianjinu kilka lat temu odcięto dostęp do gazu ze względów bezpieczeństwa, zmuszając lokatorów do przesiadki na prąd.

*** uważam, że wejbolula jest równie fajnym fonetycznym zapożyczeniem dla mikrofalówki, jak niegdysiejsza mikrowela

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty