Jesteś w Laosie, nędzny robaku!
Korzystając z (niepowszechnego) dostępu do internetu w sennym Luang Prabang, miasteczku-atrakcji turystycznej Laosu, dajemy "znak życia"; co prawda w przededniu wyjazdu, ale liczą się intencje, czyż nie?
Luang Prabang jest najcichszym, najmniejszym i najspokojniejszym miejscem, jakie odwiedziliśmy w czasie całej naszej podróży po Indochinach. Miasteczko znane jest z licznych świątyń, urokliwego położenia w górskiej dolinie i z tego, że niejaki Henri Mouhot kipnął tu na malarię.
Trudno mu się zresztą dziwić. Niewiele brakowało, bym - dzięki zakwaterowaniu w uroczych bungalowach nad samym brzegiem rzeki - poszedł w jego ślady, schodząc we wiośnie swojego życia na atak serca. Malownicza lokalizacja posiadała w pakiecie jakieś olbrzymie* krocionogi, harcujące wieczorem po naszej łazience. A ja naiwnie myślałem, że usadowienie domku na palach chroni przed robactwem...
Jeżeli jednak pierwszego wieczoru myślałem, że starcie z gargantuicznymi insektami (zakończone zresztą częściowym zwycięstwem dzięki precyzyjnemu użyciu ciężkiej, glinianej donicy) to wszystko, co ma nam do zaoferowania Luang Prabang, poranek dnia następnego wyprowadził mnie z błędu. Śniadanie przynoszone na osobistą werandę to piękny i wzruszający zwyczaj - dopóki nie zaczyna nam towarzyszyć jakieś latające monstrum z rodziny żuków czy chrząszczy (nie jestem pewien, z biologii nigdy nie byłem prymasem). Owa potwora była długości mojej dłoni (licząc z czułkami, ale jednak...; ponadto bestia kiwała tymiż czułkami niezwykle sugestywnie), i odznaczała się niepospolitą ruchliwością. Nie muszę chyba dodawać, iż resztę posiłku spożyliśmy w pośpiechu.
Poza tym jednak Luang Prabang to miłe miejsce (choć jeżeli chodzi o zwiedzanie, to jedna doba wystarcza na swobodne zapoznanie się ze wszystkimi atrakcjami), mimo niezwykle wysokich cen wszystkiego. Jeśli ktoś ma taką fantazję, może też wstać przed świtem i wziąć udział w zbiorowym dokarmianiu mnichów, których w Luang Prabang jest "jak mrówków". Dokumentacja zdjęciowa - w załączeniu.
PSJ
* wyobraźcie sobie tłustą stonogę wielkości swojej nogi... dłoni... no dobrze, dłuższą niż wasz środkowy palec, i nie mniej grubą. Pokryjcie ją chitynowym pancerzem i dodajcie szczękoczułki (?). Do niedawna myślałem, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w podręcznikach do RPG.
Luang Prabang jest najcichszym, najmniejszym i najspokojniejszym miejscem, jakie odwiedziliśmy w czasie całej naszej podróży po Indochinach. Miasteczko znane jest z licznych świątyń, urokliwego położenia w górskiej dolinie i z tego, że niejaki Henri Mouhot kipnął tu na malarię.
Trudno mu się zresztą dziwić. Niewiele brakowało, bym - dzięki zakwaterowaniu w uroczych bungalowach nad samym brzegiem rzeki - poszedł w jego ślady, schodząc we wiośnie swojego życia na atak serca. Malownicza lokalizacja posiadała w pakiecie jakieś olbrzymie* krocionogi, harcujące wieczorem po naszej łazience. A ja naiwnie myślałem, że usadowienie domku na palach chroni przed robactwem...
Jeżeli jednak pierwszego wieczoru myślałem, że starcie z gargantuicznymi insektami (zakończone zresztą częściowym zwycięstwem dzięki precyzyjnemu użyciu ciężkiej, glinianej donicy) to wszystko, co ma nam do zaoferowania Luang Prabang, poranek dnia następnego wyprowadził mnie z błędu. Śniadanie przynoszone na osobistą werandę to piękny i wzruszający zwyczaj - dopóki nie zaczyna nam towarzyszyć jakieś latające monstrum z rodziny żuków czy chrząszczy (nie jestem pewien, z biologii nigdy nie byłem prymasem). Owa potwora była długości mojej dłoni (licząc z czułkami, ale jednak...; ponadto bestia kiwała tymiż czułkami niezwykle sugestywnie), i odznaczała się niepospolitą ruchliwością. Nie muszę chyba dodawać, iż resztę posiłku spożyliśmy w pośpiechu.
Poza tym jednak Luang Prabang to miłe miejsce (choć jeżeli chodzi o zwiedzanie, to jedna doba wystarcza na swobodne zapoznanie się ze wszystkimi atrakcjami), mimo niezwykle wysokich cen wszystkiego. Jeśli ktoś ma taką fantazję, może też wstać przed świtem i wziąć udział w zbiorowym dokarmianiu mnichów, których w Luang Prabang jest "jak mrówków". Dokumentacja zdjęciowa - w załączeniu.
PSJ
* wyobraźcie sobie tłustą stonogę wielkości swojej nogi... dłoni... no dobrze, dłuższą niż wasz środkowy palec, i nie mniej grubą. Pokryjcie ją chitynowym pancerzem i dodajcie szczękoczułki (?). Do niedawna myślałem, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w podręcznikach do RPG.
Komentarze
Pozdro,
oldek
Pozdro,
PSJ