Kaohsiung - dzień dwunasty

Im bardziej na południe, tym miasta tajwańskie robią się jakieś takie przestronniejsze. W Khaosiungu (高雄) praktycznie nie czuć azjatyckiego zatłoczenia, choć ma prawie 3 mln mieszkańców i jest głównym portem handlowym Tajwanu. Dużo zieleni, dużo ścieżek rowerowych, znów mało transportu miejskiego (dwie linie metra, jak w Warszawie). Wcześniej miasto nazywało się Dǎgǒu, co oznacza "bić psa", ale w 1920 zmieniono na Gāoxióng.


Pierwszego dnia Paweł wypowiedział znamienne słowa, że dziś to w ogóle relaks i luz i prawie wcale nie będziemy chodzić. A ponieważ była sobota to pojechaliśmy na lokalny targ różności (taki Różyc do ntej), gdzie kupić można wszystko od wiertarek, rowerów i miliona śrubek,  po kasety wideo i magnetofonowe oraz inne artefakty przeszłości. Można też naprawić zegarek, czy zamówić masaż na świeżym powietrzu i pełnym widoku. Super miejsce do pochodzenia, poszperania i trochę żałowałam, że nie mam w bagażu miejsca na mosiężnego lwa albo tradycyjny czajnik.






Następnie metrem i promem przetransportowaliśmy się na wyspę Cijin, gdzie mieści się fort i latarnia morska. Z wysokości mogliśmy pooglądać sobie plażę (niezbyt zatłoczoną, nikt się nie kąpał) oraz morze (bardzo zatłoczone, wielkimi statkami handlowymi - masowce, kontenerowce itp., aż po horyzont). 






W końcu wróciliśmy na stały ląd i ruszyliśmy wybrzeżem do miejsca o anglojęzycznej nazwie Pier-2, gdzie stare magazyny zostały zaadaptowane przez miejscowych artystów i hipsterów na przestrzeń wystawienniczą, sklepy i galerie. Tutaj z kolei oglądaliśmy targowisko artystyczne i handmade'owych wyrobów (mydełka, biżuteria czy sukulenty w betonowych doniczkach, takie Targi Rzeczy Ładnych w miniaturze). 








A potem wróciliśmy do hotelu promenadą przy urokliwej Rzece Miłości (tak się oficjalnie nazywa, nie żartuję). Kiedyś rzeka była zasyfionym kanałem transportowo-nawadniającym, ale w 1979 zaczęto jej oczyszczanie i teraz jej okolice są miłym miejscem spacerowym). Gdy doczłapaliśmy się do naszego hotelu, okazało się, że zrobiliśmy 16km bez mała, więc taki to był relaks. Na szczęście tuż obok hotelu dawali tradycyjny szanghajski hot pot, więc nie musieliśmy daleko chodzić za jedzeniem :).





Acha, od razu po przyjeździe do Khaosiungu poszliśmy na lokalny nocny market Liuhe, który jak się później okazało ma taką sobie opinię w sieci, że drogi i za bardzo turystyczny (ponoć chińskie i japońskie wycieczki zwożą tam autokarami, my tego nie widzieliśmy, może jeszcze nie sezon). Jedliśmy na nim dwa razy i wg mnie było w porządku, więcej może napiszę jutro.








Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z Tajpej i nocny Hong Kong

Krótki wpis o właściwym zachowaniu w świątyni tajwańskiej

Tainan - dzień dziesiąty i jedenasty